piątek, 30 maja 2014

07. Aygousta zatopiona w kwiatach


Widok z kościółka
Na wyspie Arkoi, należącej do Dodekanese od jej zachodniej strony, wcina się w ląd zakrzywiona w północnym kierunku zatoka. Nie widać co jest na jej końcu. A co jest? Oczywiście niespodzianka! Keja na dziewięć statków, jak małe to upchnie się dziesięć. A na lądzie sen o niebiańskiej krainie!



Pełno kolorowych kwiatów, dosłownie wszędzie. Malwy, lawenda, niecierpki i sto innych porażają swoim pięknem i kolorami. Trzeba wiele trudu żeby utrzymać te ogrody w takim nienagannym stanie. 














Jeden butique z pamiątkami gdzie pije się drinki, dwie tawerny i.....market, ale od dawna zamknięty. Wprost wymarzone miejsce dla nas i Kapitana.


Pies biega luzem
Z powodu braku jakiegokolwiek ruchu kołowego - nie ma tu nawet rowerów - Ron może wyskakiwać na keję kiedy chce. Tu nie zgubi się na pewno! Powinien wprawdzie nas o tym zawiadomić, ale nie czepiajmy się. Młody jest, jeszcze się nauczy. Po aperitiffie w kwietnym barze, obiad u Nicolasa, który ma żonę Polkę, Karolinę. Siedzimy sobie, jemy, pijemy, ale piesek zmęczony widać, bo zdecydował się wrócić do domku. Samodzielnie! Po prostu wstał i pobiegł na statek, do swojego śpiworka na drzemkę. Pewnie! W domku najlepiej, przecież już wszystko obsikał. Jedyny minus tego miejsca, to zapchlone psy. Potem trzeba z Rona ściągać te które zdążyły na niego przeleźć.


Tutaj też ma koleżankę
Prawie naprzeciw Aygousty jest maleńka wysepka, gdzie stajemy w zatoce Maratho. Boje, do których można zacumować, piękna, prawie piaszczysta plaża, trzy tawerny, jeden bar, cztery psy, zero kotów. Czyż życie nie jest piękne? Do tego Fritz, Austriak z jachtu Jasmine zaprosił nas wczoraj do siebie na zupę rybną. Bardzo miło.







I tak sobie tu siedzimy omawiając wszystkie sprawy świata. Za dużo ich nie znamy, przynajmniej tych aktualnych, bo internet tu nie "chwyta", a to może i lepiej

M.J.Scott

wtorek, 27 maja 2014

06. Lipsi - Gr. przyg. Kpt Rona

Ileż można stać w Marinie? Wszystko się nudzi. No i co tu teraz?
Postanawiamy płynąć na północ, wzdłuż tureckiego wybrzeża. Pierwszy przystanek na małej wyspie Pserimos. Normalnie, w zatoce Vathi, od wschodniej strony wyspy, podczas Meltemi było tu zacisznie i bezpiecznie. Tym razem po kilku godzinach wiatru weszła tu fala, która nas wykurzyła. Przenieśliśmy się do zatoki od strony zachodniej, ale tam nie było lepiej. Fala była tak duża, że porysowaliśmy naszą burtę o betonowy pirs.
Następna wyspa to Kalymnos. Szumnie nazywana pięknym fiordem zatoka Vathi, do której wozi się turystów z Kos, jest zdecydowanie przereklamowana. No, ale przecież gdzieś tych ludzi trzeba wywieźć. Dalej zwiedzamy Leros. Plakouti. Taka mała zatoka, a ile radości! Pisząc o niej mała, wcale nie mam na myśli rozmiarów, ale raczej klimat. Jedna taverna, jeden czarny kot, dwie turystki, dwa statki na kotwicy, w tym jeden nasz. A co najciekawsze! Mamy tu internet! To niesamowite. Dostępna tutaj sieć daje w tytule hasło dostępu. Coś takiego! Kochamy te greckie wyspy. Do tego pyszności w tavernie. Sałatę, którą zamówiliśmy rwą na bieżąco z warzywniaczka. Ron jest nie tylko akceptowany, ale wręcz zaprzyjaźniony od pierwszego wejrzenia z kelnerką Dymitrą, jagnięcina smakuje mu wybornie, a plaża do biegania jest długa. Żyć, nie umierać! Ale co jest za cyplem?
Kilka chwilek dalej stajemy na kotwicy w zatoce Kouloura położonej na południowym krańcu Lipsi, lub jak wolicie, Leipsoi. Piękne miejsce, oczywiście przy małym wietrze. Taverna jeszcze zamknięta, za to Ron znalazł kolegę, wyżła. Dawno żaden tak nie zmęczył naszego pieska. Co za bieganko!

Następnie stajemy w porciku na Lipsi. 
Porcik na Lipsi
Tutaj Kapitan zaprzyjaźnił się z koleżanką Beyonce, kundelką, która służy nam i Ronowi jako przewodniczka po wyspie.
Lipsi jest wyspą ekologiczną. Segregacja śmieci obowiązkowa. Początkowo mamy kłopot z zaklasyfikowaniem kupy Rona. Aluminium nie, papier nie, szkło nie, plastik nie. Koszy na odpady biologiczne brak. Wreszcie znaleźliśmy miejsce na odpady nieoznaczone. Bingo!
Sałata z ogródka w Plakouti

Centralne miejsce w porciku zajmuje "Ouzeria". Co to jest? Miejsce, w którym pije się ouzo, rzecz jasna. Taka piwiarnia, lub winiarnia, z tym, że w roli głównej występuje ouzo, ale nie tylko. Otwierają wieczorem, tutaj schodzą się ludzie pogadać, popić. Na zewnętrznym grillu można sobie położyć co tam się wyłowiło. Ośmiorniczkę, muszle, rybkę. Samoobsługa. Świetny pomysł.


Niby wszystko mamy czego trzeba. Sklepik, piekarnia, internet, tawerny, pieski. Porcik malowniczy jest jak rzadko, ale każdy malowniczy znudzi się po pewnym czasie. Dzisiaj wyszedł stąd jeden odważny, ale po dwóch godzinach wrócił. Ciekawe kto jutro się odważy? Nawet czartery stoją, bo przy 7B nie ma lekko. I taką prognozę mamy na kilka najbliższych dni, a nawet jeszcze gorszą. No cóż, sztormy wpisane są w te żeglarskie przygody tak jak słońce i cisza.
Tu wieczorem jest gwarno

środa, 14 maja 2014

05. Miasto kotów - Gr.przyg. Kpt Rona

No i "okno pogodowe" się znalazło. Niewiarygodne, a jednak. Takiej mapy pogodowej dawno już nie widzieliśmy. Wszystko na niebiesko! Znaczy wiaterek niewielki, taki ledwo co oddychający. Jakieś 6-9 knotów, czyli naprawdę bajka.

Ron w porcie Kos
Ale od początku. W sobotę postanowiliśmy przepłynąć z Symi na Tilos, żeby realizować nasz ambitny plan krok po kroku. To nie była najprzyjemniejsza przejażdżka. Woda zalewała dziób, mimo niewielkiej fali, bujało na wszystkie strony i żadna prędkość nie była dobra. No, zaledwie dwadzieściatrzy mile, to się jakoś przetrzymało. Dzień szczególny, bo moje urodziny. Chciałoby się uroczystą kolacyjkę z dobrym winkiem, w przyjemnej, śródziemnomorskiej atmosferze. Takie minimum chociaż. Pamiętamy Tilos z ubiegłego sezonu. Kurort tętniący życiem, tawerny pełne turystów, muzyka, pyszne zapachy, radość kanikuły. Wielka zatoka, a trudno było znaleźć miejsce dla kotwicy. W tym roku 10 maja na Tilos sezon jeszcze się nie rozpoczął. Kotwicę mogliśmy rzucać w dowolnym miejscu, cała zatoka do naszej dyspozycji! Zimno. Wietrznie. Kapitana trzeba było na pontonie okrywać kocykiem, my w kurtkach. Knajpy pozamykane, śmieci porozrzucane. Z trudem znaleźć można ciepłe jedzenie. Za to kotów co niemiara! Nie wiem dokładnie ile ich przypada na metr kwadratowy, ale naprawdę sporo. Wielu Anglików zamieszkuje tę wyspę i to oni właśnie dokarmiają te koty, które mnożą się fenomenalnie. Szare, białe, pasiaste, rude i czarne, bezczelne są i przychodzą do knajpek jak do siebie żądając smakowitych kąsków, bo byle czym takiego się nie zadowoli. Wszystkie wypasione, spozierają na ciebie jak na dojną krowę, lub jak na intruza jeśli jesteś psem. A pies z kotem....wiadomo. Nasz piesek nie jest zaprzyjaźniony z tym gatunkiem, więc się jeży i szczeka, wyrywa się na smyczy i denerwuje okropnie. Trochę chce powąchać, trochę atakować, ale boi się również. W takich warunkach nie jest łatwo zjeść kolację, nie mówiąc o celebrowaniu czegokolwiek. Pies szczeka, koty miauczą, wino porozlewane. Po przystawkach zbieramy się do domku. Trudno nawet przejść spokojnie przez centrum, koty siedzą wszędzie. W grupach małych i dużych, nawet po trzydzieści osobników. To zdecydowanie nie jest miejsce dla nas.
Antonio przyrządza homara

 Następnego dnia raniutko podnosimy kotwicę i w drogę. Nie ma na co czekać, przecież taka niebieska mapa nie zdarza się często. Do cypla Tilos jeszcze było jako tako, a za cyplem to już klęska. Fala krótka, boczna, bujawa okropna. Pomyśleliśmy wtedy że dziesięć godzin w takich warunkach to jednak nie dla nas. Przecież my tu za karę nie jesteśmy. Decyzja zapadła szybko: zmiana kursu na 001. I tak oto po kilku godzinach miłego rejsu znaleźliśmy się na pięknej wyspie Kos, w znanej nam z ubiegłego roku, eleganckiej Marinie. Tutaj mamy naszą ulubioną tratorię włosko-polską, w której Tony przyrządza dla nas pyszności,  kawałek plaży, trawniczek, a jutro pomyślimy co dalej.


M.J.Scott

poniedziałek, 12 maja 2014

04. Start - Gr.przyg. Kpt Rona

Zgodnie z przewidywaniami Kapitana, można było we wtorek wypłynąć. A dlaczego się nie wypłynęło?
No chyba przez zasiedzenie. Bo to statek po wichurze trzeba umyć, a to zakupy jeszcze zrobić, bo poprzednie się już "wyżarły", a bo z psimi kolegami wypada się pożegnać, takie tam wymówki.
Ostatni spacerek na podzamczu. Psy dopisały jak nigdy. "Siedmiu psów", w porywach do "dziewięciu" i wszystkie bawiły się super! Łącznie z owczarkami. Zupełnie jak u nas na górce na Ursynowie. No i te kopnięte mamuśki! Bardzo budujące, że nie tylko ja mam fioła na punkcie mojego psa. A najlepsza jedna greczynka, którą dopiero wczoraj poznałam, szkoda że tak późno. Ma owczarka o imieniu Tony i kundelkę, małą, rudą, śliczną Jessy. Jessy i Ron zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia. Ron jest zazdrosny gdy jakiś inny pies chce się z nią bawić. Greczynka zna tyle mniej więcej słów po angielsku, co ja po grecku, czyli około piętnastu, możecie mi wierzyć lub nie, ale tyle sobie naopowiadałyśmy różnych rzeczy! I nawet przyszedł jeden chłopak, z takim białym, fatalnie ostrzyżonym kundelkiem, który zawsze tam przychodzi i trzyma psa na smyczy. Ja go już kilka razy namawiałam, żeby go puścił, niech sobie piesek pobiega, ale ten nie i nie, bo mu pies ucieknie i nie wróci, albo go ktoś pogryzie, albo jeszcze nie wiadomo co. No i dzisiaj puścił pieska luzem! Wszyscy biliśmy mu brawo. Temu chłopakowi, nie psu. Widać inni też bez powodzenia zachęcali człowieka żeby dał zwierzakowi trochę wolności. Turyści zatrzymywali się i podziwiali naszych pupili zamiast gapić się na wieżyczki strażnicze na zamku i na suchą fosę. Ale po prawdzie, to było na co popatrzeć. Zwłaszcza na naszego, nie bez dumy przyznam, najmniejszy najchudszy, no i najszybszy! Świetnie jest mieć najfajniejszego psa na polu!
Jakie piękne popołudnie! Aż żal będzie teraz wyjeżdżać, skoro mamy tu tyle koleżanek i kolegów.
Może wrócimy tu na zimę?
A tymczasem......cumy rufowe rzuć!
Kapitan żegna Rodos
Dwadzieścia dwie mile przepięknej przejażdżki po spokojnym morzu i dotarliśmy do wyspy Symi. Zatoka Panoramitis, świetnie kryta z każdej praktycznie strony, jest cichutkim, spokojnym miejscem. Słychać koguty i kozy, nie ma ruchu kołowego, dyskotek, bazarów. Turyści przywożeni są statkami tylko na parę godzin żeby mogli zwiedzić klasztor. Kilka statków buja się na kotwicach, jak my. Niby fantastycznie, a jednak nie lubię tego miejsca. Tutaj Jurek zatruł się krewetkami, Ron zadławił kością, mnie użądliły osy - to wszystko w poprzednim roku, a dzisiaj osa użądliła Rona. 

Czekamy na "okno pogodowe" żeby jak najszybciej wyruszyć na następny odcinek.
M.J.Scott

poniedziałek, 5 maja 2014

"Greckie przygody Kapitan Rona" M.J.Scott

03. Lądowy Kapitan

I kto by pomyślał, że pierwszego maja będziemy jeszcze tu tkwić? Rodos to już nasze miasto, nie jest tu źle, a nawet bardzo ładnie jest, miło, bezpiecznie, pełno znajomych, jest do kogo zagadać. Ale jednak.....do nowego ciągnie.
Najpierw jeden problem gonił drugi, a wiadomo, że nie wyjdzie się z portu niesprawnym statkiem. A teraz, gdy już prawie wszystko się ogarnęło, jest meteo! Sztorm przesuwa się w naszym kierunku i mimo, że można by dzisiaj wyjść, to nie mamy po drodze na tyle bezpiecznego schronienia żeby czuć się komfortowo w niedzielę. A właśnie wtedy przewidywana jest fala i wiatr rzędu 8B.
Nasze plany zakładają Symi, Tylos, Analipsis, Amorgos, Naxos, Mikonos, Tinos, Andros, tak żeby na początku czerwca znaleźć się w rejonie zatoki Markopoulou. Na kontynencie, poniżej Aten. To oznacza, że trzeba przepłynąć Cyklady w poprzek, ze wschodu na zachód, a wiatr wieje tu z góry na dół, lub z dołu do góry. To z kolei tworzy boczną dla nas falę, której nasz statek wyjątkowo nie lubi i podróż staje się bardzo niekomfortowa. Właśnie dlatego postanowiliśmy przeczekać zły czas. Trudno mówić o zapuszczaniu korzeni, bo one już dawno nas tu trzymają. Nasz sąsiad, Grek pracujący na wycieczkowym statku, który ma żonę Polkę, skwitował: "Pewnie, w domku najlepiej!".

Kapitan przewiduje pogodę z ruchu obłoków
Konsekwentnie chadzamy utartymi ścieżkami, dokąd Kapitan nas prowadzi. Rano na skwerek siusiu, w południe na bieganie na podzamcze, a wieczorem spacerek do główek portu, a nawet na północny cypel. No i jeszcze do tawerny na obiadek. Spotykamy różne pieski oraz ich właścicieli. Nie jest tak fajnie jak u nas na górce, na Ursynowie, bo tam w południe robiło się psie przedszkole i teraz tęsknimy za Bezą, Colą, Szamanem, Majką, Strofką i innymi czworonogami, ale lubi się to co się ma. Dostaliśmy tu reprymendę, że nasz pies nie ma ochrony przed kleszczami, więc dzisiaj z samego rana załatwiliśmy tę sprawę. Teraz ma zabezpieczenie przed wszystkim co lata, gryzie, kąsa. Wszystkie te obrzydlistwa rzucą się więc na nas. Czas na wodę. Kapitan z ruchu obłoków na niebie wnioskuje, że wtorek.

czwartek, 24 kwietnia 2014

"Greckie przygody Kapitana Rona" M.J.Scott

02. Zaczynamy

Dolecieliśmy do Rodos. Żadna rewelacja - zazwyczaj się dolatuje. Ale dlaczego człowiek jest taki zmęczony po podróży? Przecież nie robi się nic, siedzi się w fotelu; fakt, że niespecjalnie wygodnym, ale bez wysiłku większego można czytać, słuchać, gapić się na chmury lub na wodę, albo pilnować psa żeby się w oczy stewardesom nie rzucał. Pies podróż zniósł dzielnie na odcinku Warszawa-Ateny, do Rodos było już gorzej bo nudy straszne. Wylazł więc z torby i zaczął przechadzać się po pokładzie. Długo to nie trwało, natychmiast dziewczyny kazały Rona spacyfikować. A ponieważ Aegan ma wyjątkowo miłe załogi, nie dostaliśmy kary śmierci, ba, nawet dożywocia.
Po wejściu na statek Kapitan natychmiast zaznaczył swój teren w swojej prywatnej toalecie i już był u siebie. Ciekawe, że taki pies zawsze znajdzie kilka kropelek, mimo że wydawałoby się że jest zupełnie wysikany.
Po rozpakowaniu sześćdziesięciu kilogramów bagażu byliśmy gotowi już tylko na drinka i pierwszy odcinek serialu. Kiedyś, przed erą psa, podróżowaliśmy tylko z bagażem podręcznym. Taki mały piesek, a jakie wielkie potrzeby!
Pracy jest tyle, że nie wiadomo od czego zacząć. Wszystko się klei, lepi. Ktoś w Marinie spawał i wiatr przeniósł te maleńkie ogniste iskry, które wypaliły maleńkie żółte ślady na całym statku. Są ich tysiące. Bardzo trudno je usunąć. Po pierwszym dniu pracy efekty są prawie niezauważalne, ale za to wszystko boli. Człowiek nienawykły do ekstremalnego wysiłku fizycznego skomle następnego dnia niemiłosiernie. Do tego moje chore kolanko nie pozwala mi klęczeć, nie nadaję się więc ani do kościoła, ani do roboty.

Nie pamiętam skąd wzięła się taka tradycja, że przy myciu jachtu w przerwie należy się małe piwko. Nie jesteśmy miłośnikami piwa, a jednak ta nagroda jakoś się utrwaliła. Początkowo, kiedy sił i zapału do pracy dużo, pierwsza nagroda - czyli pół małej szklaneczki bursztynowego płynu należy się po umyciu górnego pokładu, potem coraz częściej:  po dziobie chlup w dziób, następnie prawa burta wymaga nagrody, lewa też, a przy rufie to już wiecie; nie ma co oszczędzać. Oczywiście opis ten dotyczy normalnego mycia, sobotniego. Mycie pozimowe to zupełnie inna kwestia, tu trzeba by kilku skrzyneczek. Szczęśliwie dwóch młodych, silnych Greków ratuje nas właśnie od choroby alkoholowej. W tej sytuacji jest nadzieja, że kiedyś jednak stąd wypłyniemy. 

Tymczasem dzięki Ronowi można trochę w ciągu dnia odsapnąć, bo pies swoje prawa ma i musi się wybiegać. Czekamy więc na telefon od kolegi, ślicznego whippeta i gnamy na podzamcze. Później będziemy wszyscy równo zmęczeni.

środa, 16 kwietnia 2014

"Greckie przygody Kapitana Rona" M.J.Scott

01. Czas najwyższy
Zimno, deszcz, na słońce dzisiaj nie ma co liczyć. Wobec czego na spacerek też nie liczymy. W deszczu przecież można by się utopić, albo pomoczyć łapki. Brr!
I pomyśleć, że gdzieś tam świeci słońce, ciepełko przyjemne; dwadzieścia dwa za dnia, siedemnaście nocą. Słońce od rana do wieczora, kilka białych obłoczków tańczy po błękitnym niebie co by nudę trochę rozproszyć, a ogromne ilości wody występują wyłącznie w wersji słonej. Maleńka fala mruczy na burtach i buja do snu. Cumy zmęczone zimową pracą skrzeczą, jęczą i bardzo chcą już odpocząć. Po prostu raj!
A do raju w linii prostej jakieś tysiąc mil. Co my tu jeszcze robimy?
Na otarcie łez mamy wspaniały plan. Jeszcze tylko kilka dni i na wodę! W chwilach totalnej depresji z powodu deszczowego zaciemnienia gromadzimy przedmioty na wyjazd. Znowu trochę się tego uzbiera. Jakieś części dla statku, co się je w Polsce kupiło, filmy, książki, audiobooki, Ronowe jedzonko, zabaweczki, leki psie i ludzkie, paszporty i mnóstwo innych, o których nie wolno zapomnieć.

Należy przypomnieć pieskowi do czego służy jego podróżna torba, jak się tam włazi. Trzeba to poćwiczyć żeby nie było problemu w samolocie. 
Kapitan Ron

Te wszystkie działania przybliżają nas do tego wymarzonego, wytęsknionego momentu, który teraz, po kilku miesiącach zimnego, lądowego życia jawi się jak piękny sen. Sen o wolności, słońcu, wiaterku, bezmiarze mórz i oceanów.
Nasze wspomnienia obejmują wyłącznie wspaniałe chwile. Spokojny rejs o zachodzie słońca, kolorowe drinki, bujanie do snu, cudowne wschody słońca i kiczowate kolory nieba. Spokój, cisza, relaks.
Ten piękny sen będzie trwał aż do trapu. Brud, sól, kurz, zaczątki rdzy na stalówkach, glony w podwodnej części statku. Jednym słowem koszmar! Nie wiadomo od czego zacząć. W środku też trzeba szafki poczyścić, okna umyć, wszystko wypucować. Jaki relaks? Przecież to zajmie wieki! Pocieszające jest jedynie to, że wszyscy właściciele łódek robią przed sezonem mniej więcej to samo. No, prawie wszyscy. Niektórzy mają załogi i przyjeżdżają na gotowe, inni wcale łódek nie opuszczają, mieszkają na wodzie cały rok, więc omija ich szaleństwo przedsezonowe.
Nas to nie dotyczy, będziemy więc musieli zakasać rękawy!
Czego wszystkim żeglarzom również życzymy. 
Czas już najwyższy!
M.J.Scott

poniedziałek, 16 września 2013

27.M.J.Scott : Mówisz - masz

Jesteśmy w Turcji. Stoimy na kotwicy w niewielkiej zatoce położonej 10 mil od Gocka. Jest sobota, więc mało miejscowych statków, woda piękna, a w zasięgu pontonu zacieniona piniowymi drzewami plaża w sam raz dla Rona. Niby pięknie, gdyby nie to, że zastanawiamy się czy przypadkiem nie wyłączyć lodówki, bo takie pustki tam są. Dobrze, że mało guletów, w sobotę jest zmiana turnusów. Gulety, czyli inaczej szkunery, są replikami starych tureckich statków handlowych i jest to bardzo popularna forma spędzania wakacji w Turcji. Taki szkuner ma kilka kabin i różny standard wyposażenia, można wybrać najbardziej odpowiedni w zależności od pojemności portfela. Widujemy na ogół 10-15 osobowe towarzystwo i do tego 3-4 osoby załogi. Rejsy są tygodniowe, każdego dnia inna zatoka. Wprawdzie gulet to jacht żaglowy, ma nawet dwa maszty, ale żagle to raczej dla ozdoby, pływają zawsze na silnikach. A wieczorem, na statkach zaczyna się wielkie grilowanie, bowiem wyżywienie jest w pakiecie. Zewsząd zapachy mięsiwa różnorakiego oraz ryb. A od czasu gdy przerzedziły się nasze zapasy, a do sklepu nikomu się nie chce, nie tylko pies niucha, ale my także. Węszymy i zastanawiamy się co by tu zrobić żeby nas ktoś na takiego grilla zaprosił!
Wczoraj po południu siedzimy sobie, coś tam popijamy, jedni wodę, inni wódę i nagle dzwoni telefon. Telefon Jurka rzadko dzwoni w sobotę lub niedzielę. Jurek patrzy na wyświetlacz, po czym informuje mnie że dzwoni Konrad. Konrad i jego żona Joasia są naszymi przyjaciółmi, z zamiłowania żeglarze. Kilka razy byli z nami na dłuższych i krótszych rejsach. Na obecnym naszym statku pływali z nami na Sardynii.
Konrad pyta co słychać, gdzie jesteśmy i słyszę jak Jurek dokładnie odpowiada na kolejne pytania dotyczące zatoki w której stoimy. Dobrze, że nie mamy zwyczaju kłamać! Po czym następuje:
"To może wpadniecie na grilla, stoimy obok was".
Wraz ze swoimi przyjaciółmi, właśnie dzisiaj zaokrętowali się na guleta i żeby nie stać w porcie, wypłynęli niedaleko, do tej właśnie zatoki.
Gdybyśmy się umawiali na spotkanie tutaj, byłoby to bardzo trudne, a może nawet niemożliwe.
Podawali ryby, krewetki, kalamary, sałaty rozmaite, wino (piłam za Jurka i za siebie), a na deser owoce.

Po prostu: Mówisz - masz.

piątek, 6 września 2013

26.M.J.Scott - Żeglarzu, czy wiesz gdzie jesteś?

To wcale nie jest takie głupie pytanie.
Do tej pory skłonna byłam twierdzić, że o ile na lądzie można zgubić mnie w parę minut, to na morzu nigdy. Do dzisiaj. Okazało się bowiem, że nawet nie wiemy w jakim kraju jesteśmy!
Ale od początku.
Po wielu problemach paszportowych w końcu udało nam się odprawić w Turcji i teraz jesteśmy całkiem legalnie na tureckich wodach. Pierwsze zetknięcie z tym pięknym krajem miało miejsce w Marinie Marmaris. Czysto, elegancko, super knajpy, wypasione sklepy, trawniczki przystrzyżone, agent przemiły, słowem światowe życie! Zupełnie inna Turcja niż ta, którą zapamiętaliśmy sprzed piętnastu lat. Odprawa przebiegła sprawnie, jakieś osiem godzin i mogliśmy wreszcie wywiesić turecką flagę w miejsce żółtej. Rozpoczęliśmy zwiedzanie. Postanowiliśmy udać się na wschód, w kierunku Antalyi. Może pamiętacie, że od początku sezonu, czyli od kwietnia szukamy tego wymarzonego miejsca. Powinno ono mieć piaseczek dla kotwicy, piaszczystą plażę dla pieska, dobrą knajpę dla nas, czystą wodę, niezbyt wielki tłok oraz brak dyskotek, os i komarów. Przecież to tak niewiele! Tyle wam powiem, że jeszcze nie znaleźliśmy, chociaż najbliżej tego opisu była zatoka Lindos na Rodos.
foto M.J.Scott:  Meyisti

W Turcji będzie ciężko, ponieważ nie ma tu wysp, więc cały ruch statków odbywa się przy wybrzeżu. W najbardziej turystycznych miejscach jak Bodrum, Marmaris, Gocek stacjonują tysiące statków. Gulety, jachty firm czarterowych, prywatne statki, rybackie statki. To powoduje, że w najładniejszych miejscach nadających się do kotwiczenia jest taki ścisk jak w Marinie - trzeba wyrzucać odbijacze. W żadnym wypadku nie spełnia to marzeń o romantycznych zatoczkach i kolacji we dwoje przy świecach na pokładzie, a w tle tylko odległy szum fal.
Z tym większą radością zauważyliśmy przez lornetkę, że przy niewielkiej wysepce do której się właśnie zbliżaliśmy, kotwiczy zaledwie kilka jachtów. Cóż za miła odmiana! Nawet wpłynęliśmy do malowniczego porciku żeby się trochę rozejrzeć, zrobiliśmy kilka zdjęć, bo to taka nietypowa turecka osada. Dziwne, bo dużo biało niebieskich kolorów, ale to miłe dla oka, poza tym spokój, cisza. Z rozkoszą rzuciliśmy kotwicę w rozsądnej odległości od sąsiadów. Po kąpieli w turkusowej wodzie i malutkim relaksie, udaliśmy się na ląd żeby coś zjeść. Wiadomo, że w Turcji jedzenie jest bardzo urozmaicone i pyszne po prostu.
Zacumowaliśmy nasz ponton dokładnie przed sklepikiem z papierosami, co się dobrze złożyło, bo te z Polski właśnie się skończyły. Nie mogłam za bardzo zrozumieć dlaczego ten sprzedawca podaje mi cenę w Euro zamiast w Lirach, ale zaraz przeliczył na Liry, więc nie było problemu.
Studiując menu w restauracji oczy nasze zaczęły robić się okrągłe: mousaka, tzatziki, gyros, greek salad, souvlaki......,a ceny w Euro. Rozejrzeliśmy się dookoła - wszędzie greckie flagi, a jedyna turecka w pobliżu to ta, zatknięta na naszym statku. Na wszelki wypadek, bo jeszcze nie dowierzamy, zapytaliśmy właściciela w jakim kraju jesteśmy. Oczywiście, w Grecji!
Tak to jest jak się pływa na pamięć i na "visus" zamiast czytać mapy! Granica na mapie jest zaznaczona, ale takimi cieniutkimi, czerwonymi kreseczkami, trzeba by w okularach i na dużym zbliżeniu oglądać, a kto by przypuszczał, że tak daleko znajdzie się jeszcze jedna grecka wyspa!

środa, 28 sierpnia 2013

25. M.J.Scott - Jak chorować (to tylko) w Grecji

Jakiś czas temu na wyspie Kos, w Marinie poznaliśmy fajnych ludzi; Andrzeja i Hanię. Gadka, szmatka, byliśmy razem na kolacji, tacy świeżutcy żeglarze, pytali dokąd płynąć, gdzie jest fajne kotwicowisko. Zarekomendowaliśmy im zatokę Panoramitis na Symi.
My już nie zamierzaliśmy tam wracać, bo po pierwsze już tu się nastaliśmy, a po drugie przyszły osy i boję się o siebie (ostatnio mnie użądliła a mam wielkie odczyny alergiczne) i o psa.
Ale co tam na morzu sobie możesz zaplanować! Wiatr po prostu nie pozwolił płynąć gdzie indziej. Tak więc znowu Panoramitis!
Patrzymy: przy kei stoi statek z polską banderą. No i kto? Oczywiście Andrzej i Hania! Z tym że Andrzej z unieruchomioną ręką. Okazuje się, że podczas rejsu fał grota wybił mu bark.
Poszliśmy razem do jedynej tutaj taverny na wspólną kolację, przy której szczegółowo opowiedzieli nam jak trafili do doktora Xantosa, potem do szpitala na Rodos. Wiadomo, choroby - temat rzeka, a jeszcze na obcej ziemi!
Jurek jak zwykle wziął krewetki. Tu na Symi jest specjalny gatunek; są takie zupełnie malutkie że wcale ich się nie obiera, Jurek jadł je wielokrotnie bo to jego przysmak.
Wypiliśmy we czwórkę litr wina, to niewiele, bo nie było za dobre. Po kolacji zaprosiliśmy Hanię i Andrzeja do nas i już wtedy Jurek wychodził do toalety, ale nic nie mówił. Dopiero gdy odwiózł pontonem gości, okazało się, że wymiotował całą powrotną drogę.
Nigdy nie sądziłam, że skorzystamy z andrzejowych doświadczeń, ale niestety tak się stało. Od doktora Xantosa aż po szpital na Rodos. Gdy bowiem okazało się, że domowe metody leczenia nawet po konsultacjach telefonicznych z lekarzem domowym nie dają rady, daliśmy szansę doktorowi Xantosowi na wyspie Symi.
Taki gabinet skromny, ale z możliwością nocowania pacjentów, po którym Ron poruszał się swobodnie, bowiem doktor stwierdził że tylko głupi ludzie nie doceniają, że pies nie chce opuścić przyjaciela w potrzebie i że jak najbardziej ma być razem z nami wszystkimi w gabinecie. (Chciałam z psem posiedzieć w poczekalni).

Po kilku dniach stało się jasne, że Xantos ze swoimi skromnymi możliwościami diagnostycznymi też nie dał rady. Wtedy w dość dużym pośpiechu udaliśmy się statkiem na Rodos. Wcześniej zadzwoniłam do naszego zaprzyjaźnionego agenta, Nikosa informując go jaka jest sytuacja. W odpowiedzi usłyszałam:
"Podaj swoją pozycję, wysyłam ci Coast Gard". Nikos nie wiedział, że potrafię się sama przepłynąć statkiem. Poprosiłam o miejsce w Marinie, pomoc przy cumowaniu i taksówkę do szpitala. Temperatura ciała Jurka przekroczyła 41 stopni.
Przy kei czekało na nas z piętnaście osób i samochód z Grekiem służącym pomocą wszelaką.
Okazało się że Jurek w szpitalu zostaje, zapytano go czy nie ma tu na Rodos jakichś przyjaciół, albo znajomych. Odpowiedział, że ma żonę, która jutro przyjedzie. Wszyscy się bardzo ucieszyli na tą wiadomość, bowiem tutaj z pacjentem się nie rozmawia o stanie jego zdrowia, tylko z rodziną. Pacjent przybywa do szpitala z rodziną. To tutaj norma. Tak do piętnastu osób tej rodziny to też norma. Szwendają się po całym szpitalu, przynoszą ciasta i całe obiady, biesiadują razem ze swoim chorym. Nie wiem po co te obiadki, bo to co widziałam na szpitalnych tacach wyglądało bardzo dobrze, nie próbowałam, bo Jurka odżywiano pozajelitowo.

Zarówno w budynku szpitala jak i przed widuje się dość sporo ochroniarzy. Czego oni tak tu chronią? - zastanawiałam się. Okazuje się, że gdy rodzina nie jest zadowolona z poczynań lekarza, dochodzi do rękoczynów. Może dlatego lekarze są bardzo mili, pielęgniarki też. Nie ma tu zwyczaju dawania czegokolwiek, nawet kwiatów czy czekoladek. Każdy stara się najlepiej jak umie i basta.
Codziennie rano brałam taksówkę żeby dojechać do szpitala. I codziennie każdy zadawał to samo pytanie:
- A po co jedziesz do szpitala?"
- Mąż tam leży.
- O jej! A co się stało?.........i tak dalej
Cała droga jakoś zleciała na pogawędkach. Oni naprawdę dowiadywali się z troską, nie z durną ciekawością. To miłe.
Rodos nie jest dużym miastem, więc po kilku dniach zdarzało się, gdy będąc z Ronem na spacerze, zatrzymywała się obok taksówka i kierowca wołał do mnie: "Maja, how are you? How is your husband, better?" Też miłe.
Wieści szybko się rozchodzą, więc cała Marina wiedziała, że Maja została sama. W życiu nie miałam takiej kolejki do zaopiekowania. A niektórzy to naprawdę chętni byli do pomocy wszelakiej!

Na początku był problem co zrobić z naszym niezupełnie karnym pieskiem, nienawykłym do zostawania w domku. Przecież by wył i szczekał cały czas. Oczywiście nasz agent (o którym już pisałam), Nikos, wymyślił że mogę psa zostawiać u nich w biurze. Cały czas będzie miał towarzystwo, mają klimę, będzie dobrze. I tak właśnie robiliśmy.
Wreszcie nadszedł dzień gdy mogłam męża zabrać ze szpitala do domu. Idę więc do Nikosia zapłacić za Marinę (pamiętajcie:  jest pełnia sezonu, każde miejsce na wagę złota) i słyszę coś takiego:
"Przestań Maja, nic nie płacisz, przecież wy mieliście emergency, a my jesteśmy przyjaciółmi."
Nie wziął od nas ani grosza za Marinę, prąd, wodę, opiekę nad psem. No i co wy na to?
Nie życzę wam chorób, ani wypadków, ale jak już musicie, wybierajcie Grecję! W końcu kraj Hipokratesa i bardzo miłych, pełnych empatii ludzi.

poniedziałek, 29 lipca 2013

24.M.J.Scott - Morze Egejskie kontra Scottowie 1:0

Skoro Turcja się nie udała to trzeba mieć plan B.
Sporady Północne! Archipelag położony na północnym zachodzie Grecji, ponoć piękne wyspy, mało uczęszczane turystycznie, no i Morski Park Narodowy. A do tego mało wieje, a jak porównać z Cykladami, to właściwie wcale nie wieje.
Jest tylko jeden malutki problem: jak się tam dostać? Kierunek jest słuszny - północno-zachodni, dokładnie stamtąd wieje Meltemi. Wieje dzień i noc, a potem następny i następny. Przerwy są bardzo króciutkie, kilkugodzinne. Bierzemy więc mapy i kombinujemy. Gdyby było jakieś "okno" pogodowe można by posuwać się na zachód aż do kanału między stałym lądem, a wyspą Evvoia, potem na północ kanałem, około 90 mil i rzut beretem na Sporady. W kanale oczywiście wieje również, ale to nam nie przeszkadza, za to nie ma fali.
Druga opcja planu B to płynąć na północ wzdłuż wybrzeża tureckiego, a potem na zachód zwiedzając po drodze półwysep Khalkidhiki, albo Akti, gdzie nie wpuszczają kobiet oraz nawet zwierząt rodzaju żeńskiego. Republika Mnichów. Statek z kobietą na pokładzie (jak ja) nie może się zbliżyć do lądu na mniej niż milę. Ron ma farta że jest chłopcem. Ja zostanę na statku, a chłopcy pójdą na spacerek.
Piękna jest też Marina w Thessalonikach, bo tuż przy piaszczystej plaży. Ron mógłby sam sobie chodzić na plażę (hahaha).
No tak, ale to okropnie daleko, a po drodze za wiele tych miejsc, które koniecznie trzeba odwiedzić to nie ma.
Wracamy do pierwszej opcji: będziemy przcinać Egejskie pod wiatr i falę (!)

Patmos
W tym celu udaliśmy się najpierw na wyspę Leros, a następnie na Patmos. Piękna ta wyspa należy już do Archipelagu Cykladów, według jednych, według innych to najbardziej na północ wysunięta wyspa Archipelagu Dodecanese. Słynie z Monasteru Św, Jana, który, wielki, wznosi się na okazałym wzgórzu. Zbudowany z szarego kamienia wyraźnie kontrastuje z osiedlami białych, sześciennych domów. Wyspa jest brązowa o bardzo ciekawej linii brzegowej, sprawia wrażenie bardzo uporządkowanej i schludnej. Nawet porcik wygląda ciekawie, ale nie stanęliśmy tam, ponieważ wiemy, że w czasie gdy wieje Meltemi chodzą tam potężne szkwały, wiatry spadowe. Poza tym nie mają prądu przy kei i jest duży ruch promów, które przywożą turystów na zwiedzanie Monasteru.
Stanęliśmy na noc w uroczej dzikiej zatoce o nazwie Agriolivadhiou. Spaliśmy dobrze. Wcześnie rano, sprawdzanie meteo, bo wczoraj wydawało się, że dziś właśnie będzie "okno" na przejście do Mikonos. To byłby już duży skok, połowa drogi do kanału. Na Mikonos przeczekamy, pozwiedzamy, a potem popłyniemy następnym rzutem do kanału. Brzmi nieźle, co? Jest okno. Wychodzimy. Do cypla Patmos idzie nieźle, potem coraz gorzej. Fala niby niewielka, ale rzuca nami we wszystkie strony, huk potworny, fala wali w burty, rozbija się o dziób wdzierając się na pokład, szyby zalane, w szafkach wszystko się przewala. Ron drży ze strachu, nie może sobie znaleźć miejsca, na rączkach też nie chce być. Patrzę na niego i mam wrażenie, że zaraz zejdzie na zawał. Po godzinie poddajemy się, wracamy. W zatoce Groikou jakby nigdy nic; przyjemna bryza, spokój, cisza. Jak to przed burzą, bo dziś wieczorem znowu da popalić. Kapitan wrócił do żywych, przeszliśmy się po lądzie, teraz odsypia ten okropny stres.
Tak więc znowu okazało się, że nie wygrasz z Naturą. Nie ma przejścia na północ o tej porze roku. Wszyscy teraz spływają na południe, z wiatrem i falą.

No i co dalej? Aktualnie szukamy planu C.