Jakiś czas temu na wyspie Kos, w Marinie poznaliśmy fajnych ludzi; Andrzeja i
Hanię. Gadka, szmatka, byliśmy razem na kolacji, tacy świeżutcy żeglarze, pytali
dokąd płynąć, gdzie jest fajne kotwicowisko. Zarekomendowaliśmy im zatokę
Panoramitis na Symi.
My już nie zamierzaliśmy tam wracać, bo po pierwsze już
tu się nastaliśmy, a po drugie przyszły osy i boję się o siebie (ostatnio mnie
użądliła a mam wielkie odczyny alergiczne) i o psa.
Ale co tam na morzu sobie
możesz zaplanować! Wiatr po prostu nie pozwolił płynąć gdzie indziej. Tak więc
znowu Panoramitis!
Patrzymy: przy kei stoi statek z polską banderą. No i kto?
Oczywiście Andrzej i Hania! Z tym że Andrzej z unieruchomioną ręką. Okazuje się,
że podczas rejsu fał grota wybił mu bark.
Poszliśmy razem do jedynej tutaj
taverny na wspólną kolację, przy której szczegółowo opowiedzieli nam jak trafili
do doktora Xantosa, potem do szpitala na Rodos. Wiadomo, choroby - temat rzeka,
a jeszcze na obcej ziemi!
Jurek jak zwykle wziął krewetki. Tu na Symi jest
specjalny gatunek; są takie zupełnie malutkie że wcale ich się nie obiera, Jurek
jadł je wielokrotnie bo to jego przysmak.
Wypiliśmy we czwórkę litr wina, to
niewiele, bo nie było za dobre. Po kolacji zaprosiliśmy Hanię i Andrzeja do nas
i już wtedy Jurek wychodził do toalety, ale nic nie mówił. Dopiero gdy odwiózł
pontonem gości, okazało się, że wymiotował całą powrotną drogę.
Nigdy nie
sądziłam, że skorzystamy z andrzejowych doświadczeń, ale niestety tak się stało.
Od doktora Xantosa aż po szpital na Rodos. Gdy bowiem okazało się, że domowe
metody leczenia nawet po konsultacjach telefonicznych z lekarzem domowym nie
dają rady, daliśmy szansę doktorowi Xantosowi na wyspie Symi.
Taki gabinet
skromny, ale z możliwością nocowania pacjentów, po którym Ron poruszał się
swobodnie, bowiem doktor stwierdził że tylko głupi ludzie nie doceniają, że pies
nie chce opuścić przyjaciela w potrzebie i że jak najbardziej ma być razem z
nami wszystkimi w gabinecie. (Chciałam z psem posiedzieć w poczekalni).
Po
kilku dniach stało się jasne, że Xantos ze swoimi skromnymi możliwościami
diagnostycznymi też nie dał rady. Wtedy w dość dużym pośpiechu udaliśmy się
statkiem na Rodos. Wcześniej zadzwoniłam do naszego zaprzyjaźnionego agenta,
Nikosa informując go jaka jest sytuacja. W odpowiedzi usłyszałam:
"Podaj
swoją pozycję, wysyłam ci Coast Gard". Nikos nie wiedział, że potrafię się sama
przepłynąć statkiem. Poprosiłam o miejsce w Marinie, pomoc przy cumowaniu i
taksówkę do szpitala. Temperatura ciała Jurka przekroczyła 41 stopni.
Przy
kei czekało na nas z piętnaście osób i samochód z Grekiem służącym pomocą
wszelaką.
Okazało się że Jurek w szpitalu zostaje, zapytano go czy nie ma tu
na Rodos jakichś przyjaciół, albo znajomych. Odpowiedział, że ma żonę, która
jutro przyjedzie. Wszyscy się bardzo ucieszyli na tą wiadomość, bowiem tutaj z
pacjentem się nie rozmawia o stanie jego zdrowia, tylko z rodziną. Pacjent
przybywa do szpitala z rodziną. To tutaj norma. Tak do piętnastu osób tej
rodziny to też norma. Szwendają się po całym szpitalu, przynoszą ciasta i całe
obiady, biesiadują razem ze swoim chorym. Nie wiem po co te obiadki, bo to co
widziałam na szpitalnych tacach wyglądało bardzo dobrze, nie próbowałam, bo
Jurka odżywiano pozajelitowo.
Zarówno w budynku szpitala jak i przed
widuje się dość sporo ochroniarzy. Czego oni tak tu chronią? - zastanawiałam
się. Okazuje się, że gdy rodzina nie jest zadowolona z poczynań lekarza,
dochodzi do rękoczynów. Może dlatego lekarze są bardzo mili, pielęgniarki też.
Nie ma tu zwyczaju dawania czegokolwiek, nawet kwiatów czy czekoladek. Każdy
stara się najlepiej jak umie i basta.
Codziennie rano brałam taksówkę żeby
dojechać do szpitala. I codziennie każdy zadawał to samo pytanie:
- A po co
jedziesz do szpitala?"
- Mąż tam leży.
- O jej! A co się stało?.........i
tak dalej
Cała droga jakoś zleciała na pogawędkach. Oni naprawdę dowiadywali
się z troską, nie z durną ciekawością. To miłe.
Rodos nie jest dużym
miastem, więc po kilku dniach zdarzało się, gdy będąc z Ronem na spacerze,
zatrzymywała się obok taksówka i kierowca wołał do mnie: "Maja, how are you? How
is your husband, better?" Też miłe.
Wieści szybko się rozchodzą, więc cała
Marina wiedziała, że Maja została sama. W życiu nie miałam takiej kolejki do
zaopiekowania. A niektórzy to naprawdę chętni byli do pomocy wszelakiej!
Na
początku był problem co zrobić z naszym niezupełnie karnym pieskiem, nienawykłym
do zostawania w domku. Przecież by wył i szczekał cały czas. Oczywiście nasz
agent (o którym już pisałam), Nikos, wymyślił że mogę psa zostawiać u nich w
biurze. Cały czas będzie miał towarzystwo, mają klimę, będzie dobrze. I tak
właśnie robiliśmy.
Wreszcie nadszedł dzień gdy mogłam męża zabrać ze
szpitala do domu. Idę więc do Nikosia zapłacić za Marinę (pamiętajcie: jest
pełnia sezonu, każde miejsce na wagę złota) i słyszę coś takiego:
"Przestań
Maja, nic nie płacisz, przecież wy mieliście emergency, a my jesteśmy
przyjaciółmi."
Nie wziął od nas ani grosza za Marinę, prąd, wodę, opiekę nad
psem. No i co wy na to?
Nie życzę wam chorób, ani wypadków, ale jak już
musicie, wybierajcie Grecję! W końcu kraj Hipokratesa i bardzo miłych, pełnych
empatii ludzi.