Tak sobie żyjemy na tej naszym
pływającym domeczku, poruszając się między wyspami Symi i Khalki. Na tyle
pozwala łaskawy wiatr Meltemi.
Cieszymy się z tego co dają, a
czasem to się nawet wkurzamy. Radości mamy z prosiaczka z rusztu na Khalki -
musiał być pyszny, skoro wybraliśmy się tam dwadzieścia mil tylko z tego
powodu, prawda? Poznaliśmy przemiłych Niemców z Frankfurtu, z którymi sąsiadowaliśmy
i biesiadowaliśmy po w malutkim porciku na tej czarującej wyspie.
Wiele radości przysparza nam
Kapitan Ron, który dorasta i robi się coraz mądrzejszy. Mamy do siebie więcej
zaufania. Uczymy pieska nowych rzeczy, na przykład pływania na desce. Pierwsza
lekcja zakończyła się wpadką do wody, ale natychmiast wskoczyłam za nim, żeby
się za bardzo nie zestresował, mimo tego, że pływać potrafi. Po południu tego
samego dnia popłynęliśmy na desce na ląd bez najmniejszych problemów. Spodziewaliśmy się, że Ron
pobiegnie sobie, ciesząc się z ziemi pod łapkami, ale nie, zrobił szybkie
siusiu i natychmiast wrócił na deskę!
W ogóle, to Kapitan jest
bardzo wybredny jeśli chodzi o jedzenie i o pogodę. Zimno be, deszczyk odpada,
wiatr jest wstrętny, ale upał też męczy. Spacerek za dnia odbywa się od cienia
do cienia. Lepiej spacerować wcześnie rano, zresztą wtedy koty jeszcze nie
grasują, albo wieczorem, po zachodzie słońca. Drzemka w najzimniejszym miejscu
statku, czyli w naszej sypialni i najlepiej gdy chodzi klima. Po kąpieli
ewentualnie może być w cieniu, na decku pod wilgotnym ręcznikiem. Nie muszę
chyba dodawać, że tylko na sofach, kanapach, fotelach. Ron nie ma zwyczaju kłaść
się na podłodze, zresztą teak jest za gorący, więc odpada zupełnie. Ale nawet w
salonie, na dywanie też nie, to nie jest przecież miejsce dla księciunia. Mogą
być chłodne, jedwabne poduszki na sofie. Już prawie przyzwyczailiśmy się do
mycia nóżek po spacerze, nie robimy z tego powodu afery.
Tu, w zatoce Panoramitis na
wyspie Symi zapuszczamy już korzenie. Życie idzie utartym trybem. Rano kawka,
potem chłopcy jadą na ląd na siusiu i po bułeczki. Mamcia robi klar. Śniadanko,
kąpiel, pranie, lenistwo. 10.40 przypływa pierwszy prom. Syrena, dzwony na wieży
i obserwacja. Obserwacja nie promu przecież, choć to też jest fascynujące jak
taki wielki statek kotwiczy. Wspaniale, sprawnie i pewnie, z ogromną precyzją
rzucają kotwicę, obracają się na niej, rzucają drugą kotwicę, dobijają, rzucają
cumy i gotowe! Niesamowite jak szybko potrafią takiego kolosa ustawić na
miejscu!
Naszą uwagę przykuwają jednak
statki, które zakotwiczyły poprzedniego dnia w miejscu, które dzisiaj kolos
potrzebuje na manewry. Popłoch i dzikie ruchy. Jest co oglądać. 11.10 następny
prom, kolejni turyści wysypują się z gardzieli wielkoluda, by grzecznie ustawić
się w kolejce na schodach klasztoru po bilety do muzeum.
Promy stoją tutaj godzinę,
potem błoga cisza. Kąpiel, drinki, i się zaczyna. Ci, którzy przypłynęli tu na
noc wczoraj, teraz szykują się do drogi, wszyscy się spieszą, bo w większości są
to czartery. Muszą zaliczyć maksymalnie wiele miejsc w krótkim czasie. Nam się
nigdzie nie spieszy.
Jedni odpływają, następni
przybywają. Ten ruch zaczyna się już tuż po południu. I teraz zaczyna się
horror. Prawie każdego dnia jakiś statek zakotwiczy tak, że grozi to kolizją.
Niektórzy to nawet mają taki spokój, że zostawiają jacht niebezpiecznie blisko
innej jednostki i idą sobie na obiadek. Na kilka godzin. Ostatnio pewna
Francuzka, której jacht dotknął naszego, tak okropnie na nas nakrzyczała, że
pozostaliśmy w oszołomieniu. Biedny ten jej mąż. Dopiero kiedy zażądaliśmy
okazania ubezpieczenia, krzepka ta dama, krzycząc (niestety rozumieliśmy co
wykrzykuje) i wykonując nieprzyzwoite bardzo gesty, które też zrozumieliśmy,
podniosła kotwicę i przestawiła statek.
Dzisiaj wyjątkowo spokojnie.
Odległości przepisowe, statków też jakby mniej, można chodzić z pieskiem po lądzie.
A tam zewsząd wołania: Ron, Captain, Ronnie! Pewien turysta dzisiaj powiedział
nam: Wasz pies jest tu bardzo znany, wy nie. Też mi nowość!