sobota, 18 maja 2013

15 M.J.Scott - Urok i inne kataklizmy


Znacie takie powiedzenie, niezbyt może eleganckie, ale potoczne: "Jak nie urok, to sraczka"?
Opowiemy Wam, jak można mieć i jedno i drugie. Dosłownie i w przenośni.

Kilka dni temu zachorował Kapitan. Zatrucie pokarmowe. Trudno mieć pewność co do powodu tegoż, w każdym razie towarzyszyły mu wszystkie zwyczajowe objawy. Oczywiście nasz kochany doktor ustawił leczenie i wspiera nas w dzień i w nocy. Przychodzi jednak taki moment, że trzeba psa zbadać, co przez telefon jest trudne, żeby nie powiedzieć niemożliwe.
Wiecie zapewne, że z dziećmi i pieskami takie trudne momenty występują w nocy, późnym wieczorem, wczesnym rankiem, lub późnym wieczorem podczas sztormu. Tak jak u nas wczoraj.  

Wiatr szalał, fala się zrobiła duża i ciemności już zapadały, kiedy podjęliśmy decyzję, że trzeba Rona zawieźć do kliniki. Nie jest łatwo wsiąść do pontonu w takich warunkach, a jeszcze trudniej z chorym na rękach. Fala zalewała dinghy, ale to już było bez znaczenia, bo w tym momencie spadł deszcz. Kapitan miał odpowiednie zabezpieczenie oczywiście, my nie. Ale czego się nie zrobi dla chorego pupila. Inna rzecz, że nie wolno zostawiać statku na kotwicy w takich warunkach bez obecności licencjonowanego sternika na pokładzie, po prawdzie w Grecji w żadnych warunkach nie wolno.
O wizycie w klinice powiem, że gdy nasz doktor robi zastrzyk, pies nawet się nie zorientuje, że trzeba się bać. Wczoraj do jednego zastrzyku potrzebne były cztery dorosłe osoby plus kaftan bezpieczeństwa i pięć prób. Jestem podrapana i posiniaczona jak po bójce, ale spostrzegłam, że piesek raczej na łożu śmierci jeszcze nie leży, bo energii ma tyle, że mógłby rozwalić tę całą klinikę.
W drodze powrotnej do domku jeszcze tylko poszukiwanie otwartej apteki i już do pontonu. Akurat szczęśliwie trafiliśmy na trochę mniejszy wiatr, udało się więc bezpiecznie dotrzeć na statek. Byliśmy przewidujący, zostawiliśmy oświetlony deck, widać więc było z daleka, a noc ciemna. Piesek dostał leki, a my zasłużone drinki.
 Powiedziałabym, że dość atrakcji jak na jeden wieczór, zwłaszcza po dwóch nieprzespanych nocach. Wyszłam na zewnątrz, sprawdzić czy wszystko w porządku, bo zdawało mi się że znowu bardzo wieje. I miałam rację - wiatr natychmiast wydmuchał mi zapalonego papierosa z ręki. I gdzie ten pet wpadł? Oczywiście do pontonu, na zbiornik pełen benzyny. Czy to już starczy? Ale skąd!
Po opanowaniu potencjalnie wybuchowej sytuacji, tak jakoś zapytałam Jurka czy nie urwie nam się ponton w tym wietrze. Nie, dlaczego miałby się urwać. Lina mocna, węzeł prawidłowy.
Trzeba wam wiedzieć, że na każdym statku jest jakieś miejsce dla pontonu, żeby go nie ciągnąć podczas rejsu. Na naszej łódce umieszczenie tegoż na specjalnej platformie, która jest opuszczana i podnoszona hydraulicznie jest banalnie proste i nie wymaga specjalnego wysiłku. Trzeba tylko to zrobić. Kilka minut i po sprawie. A na statku każde zaniedbanie zemści się natychmiast.
Nam się wczoraj nie chciało. Poszliśmy więc spać, nic tu po nas. Tak za długo nie pospaliśmy, bo pieskowi znowu było niedobrze. Trzeba było Ronowi pomóc, potem posprzątać, a przy okazji zrobić obchód. Wiatr się bardzo nasilił.
W momencie kiedy sprawdzałam czy lina od dinghy nie puściła, to wiecie co? Nie puściła! Wiatr przewrócił ponton do góry dnem. Zbiornik z paliwem pływa po powierzchni wody szarpany falami, Yamaha, ten znienawidzony przeze mnie od trzech lat silnik, któremu wielokrotnie życzyłam żeby się utopił, pod wodą. Teraz musiało się spełnić! Właśnie teraz! Co za niefart! Następnego dnia mamy dokonać wymiany: nasza Yamaha za nowiutki Mercury plus dopłata. Cholera, nie będzie się na co wymieniać. 
Są wszakże gorsze straty. Na wodzie unoszą się wiosła od pontonu i, co najgorsze - zabaweczki Rona; piłeczka z wyrzutnią i kółeczko z wyrzutnią. Wszystko to bardzo szybko oddala się od łódki by po chwili utonąć w czerni nocy.
Buciki nowiutkie, takie do chodzenia po jeżowcach i kamyczkach w wodzie, zakupione trzy dni temu, zatonęły natychmiast. Dwie pary.
No cóż, trzeba było walczyć ze sztormem o odzyskanie tego, co jeszcze można uratować. To nigdy nie jest proste. W takich warunkach zawsze się coś zaplącze, zaklinuje albo urwie. Najważniejsze jest jednak żeby nie było strat w ludziach i zwierzętach. Albo jak wolicie w Kapitanach.
Lekko mi się pisze, bo wszystko skończyło się dobrze, jak na te warunki, rzecz jasna. Odzyskaliśmy Yamahę, którą dzisiaj wymieniliśmy na cudownego "łatwiutkouruchamialnego" Mercurego. Nasz piesek zaczął troszeczkę jeść, wiatr ustał i przyroda udaje, jakby nic się nie stało. Tylko po grubej warstwie piachu na statku widać co się w nocy działo. Zaraz więc po porannej kawce przystąpiliśmy do mycia jachtu, zresztą jest sobota, to i tak się należało. Po południu zabraliśmy Kapitana na pierwszy po chorobie spacerek, najpierw do baru, rzecz jasna, żeby mógł sobie świat pooglądać, potem na plażę, ale nie na publiczną, tylko na Havania Beach, bo stamtąd nikt nas nie przegania. W sumie, pomijając problem z pompą zęzową, ale o tym może innym razem, uważamy dzień za udany.
Liczymy na to, że pożyjemy teraz bez uroku i bez tego drugiego jakiś czas.

środa, 15 maja 2013

14 M.J.Scott - Prawo jest prawo


Znowu zawiało. Dmucha dość poważnie, wszyscy przenieśli się więc w okolice Elounda, żeby mieć trochę więcej  krycia od lądu.
Tutaj dostępna jest plaża publiczna. Piasek, leżaki, parking, z tyłu jezdnia, chodnik, domy, sklepy. Miasto.
Kilka dni temu z powodu potrzeb spożywczych, podpłynęliśmy na plażę pontonem, zadowoleni, że przy tej okazji piesek pobiega. Ron biega, ja mam oczy dookoła głowy, bo jednak droga blisko, a Kapitan przychodzi na zawołanie, albo nie. Nie minęły trzy minuty, podbiega do mnie zdyszana, korpulentna Angielka i informuje, że tu psów wpuszczać nie wolno.
- Dlaczego?
- Bo psy brudzą, załatwiają się, a to jest plaża dla ludzi.
- Ale ja zawsze sprzątam po moim piesku - proszę bardzo, mogę pokazać że posiadam w torebce cały potrzebny do tego sprzęt; łopatkę, torebeczki, nawet chusteczki nasączone olejkami jak dla niemowlaków żeby wytrzeć pieska, oraz siebie.
- To bardzo ładnie - powiada Angielka, ale nie wszyscy tak robią, tu zresztą są znaki zakazu wprowadzania psów.
- Ale ja z morza jestem, to znaków nie widziałam.
- No to teraz już wiesz.
Angielską lady można zrozumieć dokładnie, bo bardzo się jąka, każde słowo wypowiada co najmniej dwukrotnie, żadnego więc się nie uroni tak jak w szybkiej, potocznej mowie.

Dzisiaj z powodu wiatru, postanawiamy pojechać na tę właśnie plażę, bo jest bardzo wcześnie rano, wiatr jeszcze nie pokazał pazura, poza tym nikogusieńko jeszcze nie ma, nie będziemy więc nikomu przeszkadzać.
Czy uwierzycie? 7.30 rano, miasto śpi, Grecy jeszcze nawet kawy nie piją, ledwo Ron wyskoczył z pontonu, nie wiadomo skąd pojawia się Lady!
- Już mówiłam Twojej żonie, że tu psów nie wolno wprowadzać!
- Ale tu nikogo nie ma, nie wadzimy nikomu, sprzątamy, chcemy żeby piesek sobie chwilę pobiegał i zaraz odpłyniemy
- Nie ma znaczenia! Tu są znaki! Jeszcze raz was tu zobaczę i dzwonię na Policję. 
Prawo jest prawo!
Pozostawię bez komentarza.

Obecnie Kapitan wygrzewa się na górnym pokładzie swojego jachtu, a gdy mu się znudzi, przybiega do mamci żeby go dotykać i wąchać, bo jest wtedy gorący i pachnie słońcem, prawdziwy Hot Dog. On ma całkowite do tego prawo.

sobota, 11 maja 2013

13 M.J.Scott - Wycieczka


 Lądowe wycieczki męczące są bardzo. A bo to daleko, sjesty nie ma gdzie odbyć, bo najlepiej w domku, i jak już się wzięło to auto z rent a car, to trzeba pozałatwiać maksymalnie dużo. Nie mówimy więc o zwiedzaniu, bo na to czasu nie ma, a sił to już na pewno.
Kto czytał poprzednie nasze zwierzenia, ten wie, że posiadamy na naszym pontonie zaburtowy silnik marki Yamaha, którego od trzech lat nie uruchomiłam ani razu. Mężczyźni nie mają z tym najmniejszego kłopotu. Szarpie taki i brrum! Znam tylko jedną kobietę, malutką Małgosię, która też robiła brrum. Żadnej innej to się nie udało. W związku z tym, kiedy zostawałam na statku sama, to musiałam zawierać znajomości z innymi żeglarzami, prosząc o pomoc przy uruchomieniu silnika, coby na ląd się dostać. Nie powiem, miało to również swój urok, więc na wymianę silnika przesadnie nie naciskałam. Wszystko jednak uległo zmianie odkąd mamy pieska. Ja wybiegu nie potrzebowałam, wręcz przeciwnie, a Kapitan Ron z kolei, lubi sobie pobiegać po plaży. Skoro lubi, dlaczego miałby tego nie dostać? No i właśnie dlatego teraz należy bezzwłocznie silnik wymienić na taki, który mogłabym uruchomić bez pomocy sąsiada. Przecież czasem mogę nie mieć sąsiada, albo nie lubić sąsiada, albo on mnie lub Kapitana. Nie, to ostatnie, to chyba niemożliwe!? 
W tym właśnie celu wybraliśmy się na wycieczkę do odległego o 68 kilometrów miasta Heraklion. Żeby sprawdzić czy potrafię odpalić silnik Mercury. Po co wymieniać Yamahę na inny, gdyby miało się okazać, że ten drugi też do bani? Kiedyś mieliśmy Mercurego - okropnie na niego narzekałam, ale gdy był wyregulowany, odpalałam zawsze. Dzisiaj przeprosiłam się z tym wspaniałym silniczkiem, bowiem pociągnęłam za sznureczek i.......brrum! A to oznacza wolność i niezależność. W końcu w przypadku fajnego sąsiada, zawsze można udawać że nie ma brrum.Chyba nie przypuszczacie, że coś tak skomplikowanego jak namówienie właściciela sklepu do próby silnika mogło trwać krótko? Pewnie, że nie. Już byliśmy poważnie zmęczeni, a to dopiero początek. Kapitan już bardzo się nudził, bo to żadna dla niego atrakcja, więc mimo głodu postanowiliśmy najpierw wybiegać psa. Dzika plaża pod Heraklionem jest bardzo szeroka, bardzo piaszczysta i świetnie się tam kopie dołki. Piach jest potem w oczach, w nosku, w pysku, między zębami i we włosach mamci.
Od sprzedawcy silników mamy adres do świetnej rybnej knajpy, staramy się dojechać, a wiecie, jak człowiek głodny, to nerwowy. Nie wiem czy to sezon, czy piątek, ale korek jest taki, że postanawiamy wracać do naszej małej, zacisznej, swojskiej wsi, Agios Nicolaos, do naszej knajpki, gdzie jemy pyszne, gorące, niewyszukane, niedrogie dania wśród przyjaciół, bo wszyscy się tam znają.  


Tam celebrowaliśmy moje urodziny, aby później udać się na plażę znowu z Ronem. A tu niespodzianka! Dwa pieski; jeden dostojny czarny i drugi łaciaty szczeniak. Piłeczka zbędna zupełnie. Psy tak ganiały, że tchu brak. W pewnym momencie Ron salwował się ucieczką do wody,co skutecznie powstrzymało towarzystwo. Ha! Bo trzeba być psem wodnym! Game over kiedy Ron powalił na matę tego łaciatego. Żadna to dla nas nowość.
Teraz jeszcze zakupy brrr! I do domku. Tyle wam powiem, że nigdy, przenigdy w życiu nie dostałam bardziej oryginalnego prezentu urodzinowego! Rzeźnik obdarował mnie całą stertą kości dla Kapitana, ale przecież nie dał ich Ronowi tylko mi! Dzięki rzeźniku.

Po dziesięciu godzinach tej tułaczki, kiedy Ron wreszcie dostrzegł i wywęszył domek, był tak szczęśliwy, że wykonywał każde polecenie za pierwszym razem. Hop! Siad! Czekaj. Mycie łapek na platformie. Czekaj. Wycieranie łapek. Siad. Nagroda. Do domku.
W domku jest najlepiej.




sobota, 4 maja 2013

12 M.J.Scott - Atrakcja


Dzisiaj rano w naszej zatoczce stan sprzętowo-ludzko-zwierzęcy jest następujący: Rosa Di Venti - dwoje ludzi, jeden kot, statek żaglomistrza - dwoje ludzi, dwa koty, katamaran Lovelander - dwoje ludzi, jeden czarny Labrador, no i my - dwoje ludzi, jeden szary Charcik Włoski.
My wypłynęliśmy rano w poszukiwaniu piaszczystej dzikiej plaży dla Kapitana.
Znaleźliśmy, oczywiście, niedaleko, jakieś pięć mil. Jest to wielka, rozległa zatoka położona pomiędzy Spinalonga a Agios Nicolaos. Piaszczysta, dość duża plaża, położona w południowej części zatoki jest dość trudno dostępna z lądu. Trzeba zaparkować samochód na górce, przy kościółku, a potem zejść kamienistą dróżką z wieloma klującymi krzaczkami, osami, bąkami i muchami. Raz próbowaliśmy, ale nam się nie udało.
Natychmiast po zrzuceniu kotwicy, spuściliśmy ponton i udaliśmy się na plażę celem wybiegania psa. Woda jest tu krystalicznie przejrzysta, a piasek drobniutki. Na plaży jakieś dwanaście osób zażywa kąpieli słonecznych i morskich. Psina rzuciła się natychmiast do biegania; w prawo, lewo z oszałamiającą szybkością. A żeby tak w bezdurno nie latać, znalazł sobie Kapitan korek od szampana i biegał z nim, upuszczając go od czasu do czasu żeby było zabawniej. Plażowicze natychmiast biorą aparaty fotograficzne, telefony, iPady i fotografują z każdej strony naszego pieska. Podchodzą i pytają o rasę, wiek, imię, ile urośnie itd. Jeszcze się do tego nie przyzwyczailiśmy. Kiedyś ja robiłam za gwiazdę, później nasz statek, teraz pies. Gdyby tak obserwować całą scenę od strony morza, zobaczyć by można jednego małego pieska poruszającego się z szybkością światła z prawej strony sceny na lewą i podążające za tym ruchem wszystkie główki plażowiczów.  Zastanawiam się czy nie powinniśmy pobierać  opłaty, bo w końcu Kapitan jest największą atrakcją na plaży i daje popisy warte każdej ceny, a przy tym do zdjęć pozuje fenomenalnie! Zabawa też nie trwa za długo, więc nie zdąży się znudzić, bowiem Ronowi dość szybko wyczerpują się bateryjki. Trzeba zasilać mięskiem i snem.

 Około południa przypływają tutaj wielkie, wycieczkowe statki z turystami. Dzisiaj było ich pięć, jakieś trzysta osób, bo to jeszcze nie sezon, przecież. Kotwiczą tak, że z rufy zrzucają trapy na skałki aby państwo suchą stopą mogli zejść na ląd do bąków, os i kłujących krzaczków. Na skałkach przygotowane grille, każdy statek ma swój, jest gwar i szum i zapachy. Ten czas przeznaczamy na doładowanie baterii. Gdy państwo się pokąpie, wybawi, poje i popije, plaża robi się znowu cicha, dzika i spokojna. Wtedy my tam popłyniemy.
Dzisiaj w Agios Nicolaos wielkie święto: Christ's Resurrection. Wiemy to już od dawna, ale dzisiaj ponownie, przy okazji rozmowy o psie na plaży, pewien Anglik przypomniał nam, że koniecznie trzeba przyjść wieczorem nad jeziorko. Wiecie, nad to jeziorko, którego Ron tak bardzo nie lubi. Będzie pochód, tysiące ludzi idących z zapalonymi gromnicami właśnie nad jeziorko, aby tam symbolicznie spalić Judasza. Oczami wyobraźni zobaczyliśmy jak nasz malutki piesek jest rozdeptywany przez te tysiące ludzi, bo przecież po ciemku szarego nie widać, ten mały hipochondryk płacze przeraźliwie, mamci serce się kroi, tatuś znerwicowany, wiecie co? Zostaniemy w domku. Widać takich macie korespondentów na jakich zasłużyliście, przykro, ale nie jesteśmy gotowi na takie poświęcenia.

Kiedyś w Cannes śmialiśmy się do rozpuku na widok pań pchających przed sobą wózeczki, podobnych do dziecięcych, ale przystosowanych dla małych piesków. Parasolka chroniącą przed słońcem absolutnie obowiązkowa. Śmiechy, śmiechami, ale na dzisiejszy wieczór taki sprzęt byłby jak znalazł! A to dopiero byłaby atrakcja!



czwartek, 2 maja 2013

11 M.J.Scott - Wilk morski - pierwsze objawy


Dokładnie pierwszego dnia maja wodne taksówki rozpoczęły rozwożenie turystów na zwiedzanie Wyspy Trędowatych i na kąpieliska w pobliskich zatokach. Wczoraj do naszej samotni przybył stateczek pełen Ślązaków. Pokąpali się, pośmiali i odpłynęli. Wieczorem natomiast przypłynęła żaglówka na nocowanie, mieliśmy więc towarzystwo.
Żaglomistrz z dwoma kotami za mną
Trochę już nudnawo tak stać ciągle w jednym miejscu, zwłaszcza że plaża kamienista, a kamyczki kłują w nóżki, to biegać się nie chce. Ale trzeba się uczyć nowych rzeczy przecież, więc gdy ponton dopływa do brzegu, to piesek myk i wyskakuje sam, nie czeka już na pomoc. Woda nie problem. (Na razie płytka). Gdy już wszystkie krzaczki obwąchane, wtedy Kapitan wskakuje do dinghy, lub siada obok i czeka na podwózkę do domku. Wtedy gdy zdecyduje. Jeszcze sam nie próbuje odpłynąć i wcale się nie dziwię, bo tej Yamahy też nie umiem odpalać.
Tak w ogóle to nie jest bardzo lądowy pies. Wcale się nie rwie na te wycieczki, szybko mu się nudzi, bobki kozie też już be, więc co tam siedzieć? Siku i do domku!

Statek z kotem przede mną

Dzisiaj na nasze kotwicowisko przypłynął "Rosa Di Venti" z kotem na pokładzie.
Po paru godzinach przybył następny, też mono, z trudną do odczytania nazwą, ale wiecie: lorneta i mam! Co tam nazwa, znalazłam coś bardziej interesującego. Mianowicie na śródokręciu mają wielką, białą skrzynię, a na niej piękny napis: "Mobile sail repair." I dalej adres mailowy. Piękny ten napis jest, dlatego, bo właśnie potrzebujemy naprawy, wprawdzie nie żagla, bo tego aktualnie nie posiadamy, ale takiego daszku nad fotelami dziobowymi. W ubiegłym roku, na Zakintos, kiedy dopadł nas ten straszny sztorm, wiatr zabrał nam bimini, materace dziobowe, oraz zniszczył ten cudny, bardzo praktyczny daszek właśnie. 

 Kolejna nauka: kiedy nie chce ci się szukać na lądzie żaglomistrza, bo jest gorąco, daleko i w ogóle lądu dawno masz już dość, nie wyrzucaj sobie, po prostu pomyśl, żeby jakoś się samo zrobiło i się zrobi!
Bierzemy psa, daszek i skrawki tkaniny która będzie potrzebna do naprawy, jedziemy do majstra. Przy okazji wypróbowaliśmy nową metodę bezpiecznego przewożenia psa. Kamizelki już nie zabieramy, bo Ron i tak u mamci na kolankach. Dziś wieczorem troszkę wiało, piesek wlazł pod moją koszulkę i bardzo dobrze się tam czuł, a ja miałam zwolnione obie ręce. Okazało się to zbawienne, bowiem żaglomistrz ma dwa koty! Wyszły na deck na powitanie, oczy miały bardzo, bardzo okrągłe, a Ron trzęsąc się z podniecenia nie mógł się z mojej koszulki uwolnić. Całe szczęście.

Stoimy więc sobie tutaj w Spinalonga w trzy statki i na każdym zwierzaki!
Daszek będzie gotowy na jutro.


środa, 1 maja 2013

10 M.J.Scott - Witaj wolności !


Dzisiaj o 16.25 czasu lokalnego udało nam się wreszcie opuścić Marinę. Nie to, żeby była zła, nie, przeciwnie. Kameralna, czysta, niedroga, ludzie mili, spokój, cisza. Ale do wody ciągnie, do przestrzeni, wolności i radości.
Oczywiście, jak każdy opuszczający Marinę statek, pożegnaliśmy towarzystwo potrójną syreną. Wspaniałe pożegnanie mieliśmy w naszej ulubionej knajpie Spugofulis, dostaliśmy w prezencie butelkę Raki na pamiątkę. Wobec czego, przepłynęliśmy obok, dając również potrójną syrenę. Były pozdrowienia wszystkimi rączkami jakie były w restauracji. Pyszne jedzonko! Ron zeżarł dzisiaj półtorej szpadki suvlaków z kurczaka. Jak nasz pies coś je, to musi być wyborne, bo to francuski jest piesek.
To nie jest tak, że już wszystko zrobione "na gotowo", w żadnym razie! Ale teraz, kiedy możemy zaczepić naszą kotwiczkę w Spinalonga i cieszyć się przyrodą, nie ma dla nas znaczenia dzień krócej, dwa dni dłużej. Spokojnie możemy poczekać na części zamienne.
Pierwszy rejs Kapitana Rona przebiegł zupełnie spokojnie. Był tak zdziwiony i wystraszony dźwiękiem silników, ruchem statku, że całą drogę przespał. Byliśmy na górnym pokładzie, wszystko ciekawe, nowe, ale trochę wiało i zapewne też troszkę strachu, bo skulony tulił się raz do mnie, raz do Jurka. To nie była wielka podróż, osiem mil zaledwie, ale ile radości!


Spinalonga, to ostatnie nasze kotwicowisko ubiegłego sezonu i pierwsze obecnego. Naturalny port kryty z każdej strony lądem. Podłoże piaszczyste, sześć metrów głębokości - słowem raj! Dość długo staliśmy tutaj ubiegłej jesieni, ale na lądzie nie byliśmy ani razu. Jak ten pies nas odmienił! Ledwo kotwica załapała, natychmiast spuszczaliśmy ponton, Kapitan został ubrany w kamizelkę ratunkową i jazda na plażę, żeby sobie piesek powąchał, bo przecież mnóstwo nowych zapachów. Na razie do kóz nie poleciał, stawia uszy, nasłuchuje, węszy, ale trzyma z nami kontakt wzrokowy. Niestety, wiemy, że to długo nie potrwa.
Nareszcie po spacerku mogliśmy usiąść na decku z winkiem, z nóżkami wylegującymi się na kanapce, i wszystko byłoby jak za dawnych czasów, gdyby nie to, że przybyły nam cztery nóżki. Bardzo długie nóżki, do tego maleńkie ciałko, a w nim wielka duszyczka i mnóstwo miłości i zaufania.






09 M.J.Scott - Zapuszczamy korzenie


Rwie człowieka, człowiekową oraz psa do wolności, do zatoczki, spokoju, bujania.
A tu klapa. Czekamy na te części bez których nie można wypłynąć. Kolejny dzień, kolejna sobota. Robi się coraz trudniej, bo Ron nauczył się wyłazić po trapie na keję. Robi to bez pytania i bez ostrzeżenia. Jest wtedy poza konrolą. Sprawdza ile mu wolno, jak to nastolatek. Boi się jednak wejść z powrotem, więc potem jest kłopot żeby pieska złapać i wnieść na pokład.
Postanowiłam zaskoczyć Rona i rozwiesiłam mój ukochany hamaczek. Właściwie byłam przekonana, że ten hamak to był mój, a teraz, w najlepszym wypadku będzie nasz. Jakże się myliłam! Pobujaliśmy się chwilę, a potem piesek poszedł sobie. A było tak miło. Nie wszystkim jednak.

Teraz jest tak, że ja w hamaczku, a Ron na swoim posłanku obok. Jedną ręką pukam w klawiaturę, drugą trzymam na główce Rona. Podglądam od czasu do czasu czy śpi. Drapię za uszami. Przy okazji sprawdzam stan ucha w środku. Patrzę i myślę że jakiś paproch przykleił się w małżowinie, ale nie daje się zdmuchnąć, ani strzepnąć, ani zdjąć. Kleszcz - konstatuję. Przypominam sobie różne starodawne sposoby typu posmarować masłem, albo upić kleszcza spirytusem, ale myślę że to jakieś gusła lub przesądy. Ale jak bezpiecznie wyjąć kleszcza? No jak? Dzwonię do wujka Roberta, naszego zaprzyjaźnionego weterynarza, i w mgnieniu oka dostaję instrukcję. Stosuję się do zaleceń. Rezultat: pies żyje, ja żyję, a kleszcz mam nadzieję, że nie umie pływać bo poszedł za burtę, czyli do rybów.

Na plaży też zaskoczenie. Wszystko inaczej niż wczoraj. Ze dwatysiące stoliczków z kijami do parasolek porozstawiane równiutko na całym piachu. A przy wejściu na to wielkie plażowisko znaki zakazu. No i czego nie wolno? Grać w piłkę, jeździć na rowerze i......wprowadzać psów. Oczywiście poszliśmy tam pobiegać, bo to jeszcze wszystko w trakcie organizacji, ale ta dyskryminacja mnie zmroziła i zniesmaczyła. Czas na nas. Trzeba płynąć w siną dal, szukać dzikich plaż. Ale jak tu płynąć, jak części jeszcze nie przyszły? Trzeba czekać.

                                                     

Na plażę wzięliśmy całkiem nową zabawkę. Piłeczkę z wyrzutnią. Zabawa na całego! Szaleństwo biegowe z szybkością światła. No i rączka Jurusiowi się nie zmęczyła dzięki wyrzutni. Poznaliśmy też nowego kolegę, ale nie wiemy jak ma na imię bo gada tylko greckimi robalami.
Po powrocie do domku dowiedziałam się, że w Marinie kapitan Ron ma ksywkę "Mister Elegant", w związku z tym mamy teraz psa czworga imion:

Peleus (z rodowodu)
Kapitan Ron (z domu)
Niezniszczalny (z muru)
Mister Elegant (z Mariny)

My mamy tylko po dwa imiona o czym zawiadamia Was

Kapitańska rodzina MJR


08 M.J.Scott - Przyszło lato na Kretę


Dzisiaj nareszcie na Kretę przyszło lato. Wiatr poszedł sobie, słoneczko w pełni, obłoczki żeglują po błękitnym niebie. Objawem lata jest, kiedy rano trzeba zamykać żaluzje. Klima dopiero wtedy gdy jest lato lato.

Już od rana było nam wesoło i radośnie i to nie tylko z powodu lata. Imieniny Kapitana Jerzego! Na statku każde święto jest fantastycznym wydarzeniem. Celebrujemy jak umiemy najlepiej, stąd ten wyszukany lunch. Było pyszne! Szkoda że Ron nie mógł się w pełni nacieszyć, gdyż zwymiotował śniadanko i nie bardzo miał potem ochotę na lobstery. Chyba zaszkodziły mu skorupki od jajeczka, które pożarł na śniadanie wraz z jajeczkiem. Smakowało wybornie, bo z rączki tatusia.



Przed południem biegaliśmy na Havania Beach, potem, po lunchu i drzemce mieliśmy kontynuację obchodów na statku, a wieczorem znaleźliśmy sobie nową plażę. Wielką, piaszczystą, wspaniałą! Tam dopiero mieliśmy rozbieg! Oko nie nadąża za tym ruchem. Wszystkie kończyny ponad ziemią, uszy przklejone do czaszki, pysk w jednej linii z tułowiem, ogon steruje. Co za widok! 

Latający pies. Latający pies aż do wyczerpania baterii. Teraz robimy "zdechł pies" z pyskiem na kolankach mamuni, rzecz jasna.


Strach pomyśleć jak będziemy świętować 30 kwietnia! 
Kapitan Ron skończy 6 miesięcy. Ale będzie bal!


07 M.J.Scott - Info o stanie zdrowia Rona


Z ogromną przyjemnością zawiadamiamy, że Kapitan Ron czuje się świetnie. Ma apetyt, dobre wypróżnienia, świetny humor i mnóstwo energii. Kolanko goi się szybciutko, zupełnie jak na psie. 
W związku z tym jeździmy na plażę (tą samą, ale gdy Ron jest na górze, ja się chowam), chodzimy na spacerki, kawki i jedzonko.
W centrum Agios Nicolaos jest małe jeziorko, a nad nim paseo z wieloma restauracjami. Na końcu tej promenady znajduje się najlepsza restauracja w mieście "Du Lac". Odkryliśmy ją już w ubiegłym roku, bardzo lubimy. W tym sezonie uruchomili ją dopiero kilka dni temu, postanowiliśmy więc sprawdzić czy jest tak samo dobrze jak kiedyś.
Żeby dostać się do "Du Lac" należy zaparkować trochę dalej, przejść przez mostek, potem promenadą do końca. Piękny spacerek. Nawet dla mnie, bo niezbyt długi. Ale nie dla Rona! Po przejściu mostka koniec. Siada i za nic dalej nie idzie. W każdą inną stronę - proszę bardzo, ale tam, mowy nie ma.
Hm? Wzięłam psa na ręce i zaniosłam, bo nie chcieliśmy go zadusić. W restauracji też zachowywał się początkowo niespokojnie. Kręcił się, wiercił, widać,że coś mu tam nie pasowało. Normalnie w restauracji Kapitan śpi sobie na fotelu, krześle czy kanapce, co tam mają, w swoim czerwonym kocyku. Tutaj mógł grzecznie leżeć wyłącznie u mamci na kolankach. Trochę to utrudnia jedzenie, ale nie uniemożliwia, więc dajemy radę.
Tu się czuję dobrze. Wszystkiego pilnuję
Po południu pojechaliśmy znowu na plażę pobiegać, a potem zachciało się Martini, ponieważ wczoraj oglądaliśmy Bonda. Najlepiej osłonięte od wiatru miejsce jest nad jeziorkiem, i tam też wybór barów imponujący. Przechodzimy więc przez mostek, pies siada, koniec. Nie i basta. Tam nie pójdzie. No przecież to miała być przyjemność dla nas wszystkich, nie będziemy niczego robić na siłę.
Poszliśmy w inne miejsce, też z widokiem na jeziorko. I równie zaciszne.
Zdaje się, że "Du Lac" jest dla nas skończona. Zresztą tam jest bardzo drogo, a poza tym Jurkowi coś ten lunch dobrze na żołądku nie usiadł.
Popatrzcie, taki mały piesek, a wszystko wie.
Ciekawe, jak to będzie na kotwicowiskach. Potrzebny piaseczek dla kotwicy, spokój dla nas, ale jeszcze plaża którą zaakceptuje Kapitan!