wtorek, 30 kwietnia 2013

06 M.J.Scott - Pieskie życie. Horror


Dziś przeżyliśmy prawdziwy horror. Ale od początku.
Jest niedziela, więc pomalutku, niespiesznie, od rana przyjechali tylko ci od wymiany baterii. Świątek czy piątek, przed sezonem pracuje się na okrągło. Byli umówieni na 9.00, przyjechali o 8.50. W życiu nie widziałam czegoś podobnego!
Chłopcy uwinęli się w dwie godzinki, no, może dwie i pół, śniadanie więc przepadło. Na obiadek pójdziemy wcześniejszy więc nie ma sprawy. Wszakże najpierw trzeba wybiegać psa.
Jedziemy na Havania Beach żeby sprawdzić, czy przypadkiem tam nie wieje mniej. Wybieramy to miejsce z uwagi na to, że oceniliśmy je jako super bezpieczne dla Rona, gdzie może sobie biegać do woli bez smyczy i nic mu się nie stanie złego. Taką mieliśmy do dzisiaj opinię.
Rzeczywiście na Havania wieje znacznie mniej.
Parking położony jest kilka metrów ponad plażą. Wyłożony kamieniami. Od strony plaży zwyczajnie, pionowy mur bez żadnych barierek. Kamienne zejście pochylnią do plaży. Dziewczynka biega z małym pieskiem, na visus szczeniak. Mamusia jak tylko dojrzała Rona, natychmiast wzięła szczeniaka na smycz. Widać  jeszcze bardziej walnięta niż ja. Szkoda że nie mogły pobiegać, tamten też sześciomiesięczny. No nic, oni sobie poszli, a my szalejemy. Biegamy. Woda, piach, powąchać kwiatek, oznaczyć teren (tak, tak, dobrze czytacie), wskoczyć na murek, zeskoczyć, wystraszyć starszą panią z książką, kupa, bieganie. Rewelacja.
Widać było trochę za nudno. Coś tam na parkingu bardzo zaciekawiło naszego pieska, to lecimy. Jurek truchta za nim, na wszelki wypadek.

Oni są na górze, ja na dole. Ron podchodzi do krawędzi, widzi mnie i bez zastanowienia skacze! Jakieś trzy metry. Na kamienie. Żeby na mnie, chociaż, to zamortyzowałby upadek gdybym nie złapała. Ale nie, skoczył obok. Usłyszałam jak szczęka Rona uderza o kamień, a potem okropny płacz. Serce mi stanęło, wyobraźnia podpowiedziała najstraszniejsze możliwości, w tym złamania, zwichnięcia, szczęka w rozsypce, wybite zęby i kalectwo.
Szczęśliwie po kilkuminutowym utuleniu, Kapitan wrócił do żywych. Szczęka cała, zęby w porządku, jedno rozbite kolano. Jak dzieciak. Strach pomyśleć, czym ten pies jeszcze zaskoczy. Niby taki ostrożny, boi się wielu rzeczy, na trap nie wejdzie, mimo że go zna już dwa tygodnie i nagle taki skok wykona! A mówią, że psy samobójcami nie są. Może nie, ale teraz już wiem, że charciki nadmierną wyobraźnią nie grzeszą.
Skoro wszyscy przeżyliśmy, to pojechaliśmy się posilić. Teraz Ron przespał cały obiad na krześle między nami, w swoim czerwonym kocyku. Chwila spokoju bo nie ma w pobliżu ani jednego kota.
Do wieczora jednak daleko. Nie chwalmy dnia przed zachodem.

05 M.J.Scott - Choroba morska


Zostaliśmy sami. Ja i Ron. Ron i ja. Pogoda znowu się skiepściła, wieje, trochę pada, dużo buja. Nam też się pogorszyło. Mój kaszel zrobił się tak obrzydliwy i bolesny, że już trzeba antybiotyk, nie ma na co czekać. Katarek jest ropny, to ma się ku końcowi, ale słabość i senność przy tym ciśnieniu nie pozwalają na normalną aktywność.
Ronnie z kolei od wczoraj "przykleja" się do mnie. Już nie wystarczy leżeć obok mamci z mordką na kolanach, trzeba leżeć na mamci. We dnie i w nocy. Początkowo sądziłam, że tęskni za Jurkiem i martwi się, że jak nie wróci, to zostaję tylko ja, trzeba więc pilnować. Dziś od rana zauważyłam jednak, że pies źle się czuje. Płacze z bólu, tak jakby miał jakiś nagły skurcz. Obserwuję, macam. Jedno udo na dotyk wrażliwe, ale gdy zaczynamy się bawić, biega i skacze zupełnie normalnie. "Czy psy mają bóle wzrostowe jak dzieci?" - zastanawiam się, bo nie wiem. Wstaję z łóżka, Ron podnosi przednie łapki, stawia je na mnie, patrzy prosto w oczy, wiadomo, że chce na rączki. Trzęsie się okropnie. Coś go niepokoi, ma jakiś dyskomfort. Otwieram drzwi, piesek wychodzi metr i szybciutko wraca. Na rączki. Normalnie tak nie robi, bo już się tu zaaklimatyzował. Statek jest jego i tylko trap wzbudza strach. Po całej nocy spędzonej "pysk w pysk" należałoby się trochę rozerwać, a tu nic, tylko do mamci, mordka pod pachę, pyszczek pod bluzę i spanko. Jeszcze jedna rzecz mnie zastanowiła: pies jest najszczęśliwszy gdy idziemy do sypialni. Jest to miejsce położone najniżej na statku, tam najmniej buja, poza tym rolety są zaciągnięte żeby było lepiej widać TV, więc nie ma punktów odniesienia za oknami.
W Marinie życie zamarło. Nie ma spacerowiczów, żadne pieski też nie łażą, statki "chodzą" lewo - prawo, góra-dół. Zasada jest prosta: wieje=buja. Żeby zejść na keję, trzeba Chucka Norrisa, no, Hudini też byłby dobry. My siedzimy w domku.

Gdybym była z tysiąc mil od lądu, poza zasięgiem sieci GSM, powiedziałabym, że pies ma problemy z błędnikiem. Bo o ile dla mnie jest to wspaniała kołysanka do snu, to dla bardziej wrażliwych organizmów jest już problem. Ba! znam takich, co tylko patrzą z lądu jak buja statkiem i już im robi się niedobrze.
Ale jestem w zasięgu, tutaj doktorem być nie muszę, zaufanie do swojego doświadczenia i wiedzy jak widać mam kiepskie, poza tym przewrażliwioną psią mamuśką jestem, a jak, więc co robię? Dzwonię do naszego zaprzyjaźnionego weta, dr Roberta Żurawskiego. Trochę mi głupio, bo przecież gołym okiem widać, że żaden nagły przypadek to nie jest. No, ale też nie jest to piąta rano, tylko południe, a nóż człowiek się nudzi i chętnie takie tam pitu-pitu pogada?
Nie macie pojęcia jaka to ulga, kiedy autorytet wam powie, że się nie mylicie! I że pewnie nie są to symptomy cholernie poważnej choroby, tylko zwykła, normalna, znana wielu ludziom, zwyczajna choroba morska!  Uff!
Mówię zatem psu, żeby nie przesadzał, bo to już tak będzie, trzeba się przyzwyczaić, po czterech dniach mija i basta! Tymczasem obejrzymy sobie jakiś fajny film!
Znam kilka sposobów na chorobę morską, ale nie wszystkie można zastosować akurat u Rona.
Dobrze jest na przykład poleżeć kilka godzin pod palmą. To dałoby się zrobić, gdyby można zejść na keję za pomocą Chucka.
Na Szkota odpada. Bo to idzie tak: delikwenta, któremu jest niedobrze (żeby nie zabrudził pokładu) przewiesza się przez burtę, wyjmuje się z jego kieszeni banknot o najwyższym nominale jaki posiada, wkłada między zęby i zachęca żeby rzygał. Z relacji wielu żeglarzy wiemy, że żaden Szkot w tych okolicznościach nie wymiotował.
Taaak. Ale Ron nie posiada kieszeni. A w nich funtów. Nie jest zresztą Szkotem. Dlatego ta metoda odpada.
Jeszcze mamy tylko jeden problem: nie umiemy zamówić pizzy. Tu, niedaleko, obok Mariny robią świetną, ale gadają tylko "robalami". A my nie.

04 M.J.Scott - Umiem pływać !!!



Wczoraj był nudny dzień. Zimny wiatr zrobił swoje - przewiało mnie solidnie. A jak się ma kaszel i katar to nie należy myć statku tylko pić herbatkę z cytrynką albo z rumem, w przeciwnym razie "leżycho" murowane. Leżycho było wczoraj, bo organizm upomniał się o swoje i odmówił współpracy.

Ron chorego nie opuści za nic na świecie! Przysypiał ze mną calutki dzień, ogrzewając mnie swoim malutkim ciałkiem. Żadnych pretensji nie zgłaszał że nie wychodzi na plażę, mimo że pogoda była nadzwyczajnie piękna. Tatuś był zajęty, bo różne ekipy wymieniały płyny ustrojowe statku, dokonywały napraw i przygotowywały przeglądy.
Dzisiaj pogoda równie piękna, wszyscy zdrowi lub prawie, więc żeby powetować pieskowi wczorajsze straty, postanowiliśmy zaserwować Kapitanowi dzień pełen wrażeń.
Zaraz po śniadanku pakowanie, bo wiadomo, z pieskiem jak z dzieckiem. Kółeczko na giętkiej rączce, żeby daleko wyrzucać, bo przecież nasz pies wyścigowy jest, to daleko na pewno pobiegnie, picie dla Rona w takiej cudnej buteleczce z poidełkiem, które dostał w prezencie od Cioci Madzi, picie dla nas, ręczniczek dla Rona, w razie jakby sobie łapki zamoczył w morskiej wodzie, ciasteczka wątróbkowe jakby trzeba było psa przywołać, bo po wątróbkowe przyłazi, dwie smycze, gryzaczek, czerwony kocyk na wszelki wypadek i....w ostatniej chwili zrezygnowaliśmy z zabierania kanapek i jedzonka psiego, bo ileż w końcu można siedzieć na plaży tak na pierwszy raz?
  Pobliskie okolice, czyli najpiękniejsze miejsca w Elounda znamy od strony wody. Ale jak dojechać do plaży autem, które są prywatne a które publiczne, piaszczyste czy kamieniste, tego nie wiemy bo nigdy nas nie interesowało.
Miało być bezpiecznie, bez aut, mało skał, żadnych owieczek i kotów. Duże wymagania. Pierwsze podejście nie udane, ostrokrzewy kłują w nóżki i za nic nie pójdę dalej, zwłaszcza, że do plaży jeszcze ho, ho! Drugie miejsce, no, prawie, ale śliskie skałki i pełno os, co z kolei mamcię wprawia w niepokój wielki.
Wreszcie trafiamy na "Havania Beach". Parking powyżej, plaża poniżej. Dwie osoby opalają się, jeden nurkuje, zero os, piaseczek, kilka patyczków, właściwie nie widzimy niebezpieczeństw. Zabieramy bambetle, rozkładamy czerwony kocyk na kamiennym murku, jest świetnie. Kółeczko nie wzbudza najmniejszego zainteresowania. Wtem, nasz piesek wykonał numer identyczny z tym jaki przytrafił się naszemu dwuletniemu synkowi ludzkiemu.

Był listopad. Pełno liści pływało po stawie w parku. Dziecko szło w kierunku wody, ale każdy sądził że się zatrzyma. Ale skąd, wlazł po pas do tej zimnej wody i trzeba go było wyciągać.
Ronnie zupełnie podobnie; biegł w kierunku wody i nie rozpoznał, że to coś innego niż piach, a że szybkość miał dużą, gdy się zorientował nie miał już gruntu pod łapkami. Szybko zawrócił i POPŁYNĄŁ w kierunku plaży! No Wilk Morski z urodzenia. Wyszedł na plażę dość przerażony, a gdy chciał się otrząsnąć, przewrócił się na boczek, taki był to zamaszysty ruch.
Oboje byliśmy w pełnej gotowości do akcji ratowniczej, więc rozumiecie, że zdjęć nikt nie robił.

Po tej kąpieli to już najlepiej w czerwonym, na słonku, ale gdy zauważyliśmy, że uszy robią się też czerwone, postanowiliśmy wracać via restauracja do domku. Oczywiście z tej wielkiej radości wysączyliśmy butelkę wina na cześć Kapitana Rona, Pływaka Wyśmienitego.

A w domku jeszcze jedna atrakcja: trzeba usunąć piach i zmyć sól. A więc kąpiel na decku w szamponie, potem ręczniczek, cieplutkie posłanko i baaaaaardzo długa drzemka.

Przyznacie, że "Umiem pływać" zasłużyło na toast?!

03 M.J.Scott - Wodniacy do ścierek !


Już w Marinie czuje się przygotowania do sezonu. A właściwie bardziej je słychać. Wiertarki, szlifierki, polerki, wszystko warczy, huczy, buczy. Widać z tego, że wkrótce zaczniemy sezon. Nareszcie! Czas najwyższy, zwłaszcza po sześciu miesiącach zimy.
My też jesteśmy po drugim płukaniu statku, trudno to jeszcze myciem nazywać, bo po zimie tak się nie da raz a dobrze. Kto statek ma, ten problem zna.

Tyle pierwszych doświadczeń, przygód, zapachów i widoków! Mały piesek zmęczy się okropnie. Przychodzi taki moment, że akumulatorek jest pusty i koniec. Tylko spać. Mostek, jeziorko, pełno kotów wypasionych jak słonie - tych się boimy, ptaków też się boimy, trap na statku się rusza - też się boimy, zresztą nie tylko pies się się tego boi, listek ucieka na wietrze - strach, motor warczy, cumy trzeszczą od soli, to wszystko są przerażające rzeczy przecież. Chyba najgorsze jednak jest dzwonienie fałów o maszty. Najbezpieczniej jednak u mamci na rączkach.

Jest wszakże jedna bardzo fantastyczna , najważniejsza wiadomość: NIE BOIMY SIĘ WODY!

A było tak: jak już zwiedziliśmy kawałek Agios Nicolaos z mostkiem, jeziorkiem i trawką na której nie zrobiło się siusiu, pojechaliśmy do naszej ulubionej knajpy z grillem położonej przy plaży. Dumny tatuś prowadzi pieska na smyczy w kierunku morza. Zachęca. Ron chętnie za nim podąża. Tuż przy brzegu tatuś odwraca się do Rona, co znaczy że stoi tyłem do wody. Przyszła fala, jak to na morzu, pies odskoczył, a tatuś w bucikach po kolana w pianie. Fala nie wybiera. I znowu pies bystrzejszy od człowieka. Podobno woda ciepła. Do knajpy poszliśmy boso. Potem Kapitan jeszcze brodził nóżkami w wodzie bo Jurkowi było już wszystko jedno. Dzielny Ron, będzie z niego żeglarz! Brawo!
Na spacerku po sjeście znowu nie było siku, ale trawka pachnie pięknie.

Płakałem za mamusią, która poszła do sklepu, bo my z tatusiem zostaliśmy w samochodzie dlatego że tam wiało i za żadne skarby świata nie chciałem wyjść. Wreszcie mamcia wróciła z polowania z taką piękną wołowinką, którą zjadłem z ogromnym apetytem. Jednak po spacerku smakuje lepiej, zwłaszcza że trzeba było chwilę poczekać, a tak pachniało! 


Teraz tatuś układa pasjansa i znowu coś tam sobie popijają, a ja chyba się zdrzemnę.


poniedziałek, 29 kwietnia 2013

02 M.J.Scott - Pieskie życie - Pierwszy dzień na statku



Wreszcie dotarliśmy na statek. Trap nie działa, statek się kręci w prawo i w lewo. Wszystko potwornie brudne. Wieje. Jak tam wejść? Hotel? No, ale przecież nie ma jak w domku. Jurek przywlókł długą dechę i udało się! Ron oczywiście został przeniesiony w torbie. Zaczęliśmy od urządzenia toalety dla Kapitana, co docenił natychmiast. Następnie posłanko, jedzonko i picie. Po 20 minutach wszystko było już obwąchane, sprawdzone materace w każdej kabinie i zajęta kanapa oraz fotel. Mój pluszowy piesek Antonio Ściana już nie należy do mnie. My zajęliśmy się spłukiwaniem kurzu i rozpakowywaniem. Ron chyba jest zestresowany i wystraszony bo nie robi żadnych niedozwolonych rzeczy. Klinexy leżą na wierzchu w każdej kabinie i tylko raz powiedzieliśmy że nie wolno i teraz wcale ich nie dotyka.


Kapitan na twardej ziemi
Wreszcie nadszedł czas żeby coś przekąsić. Jak wiadomo, w Grecji najlepsza jest pizza gyros z tzazikami. Akurat pyszną bardzo robią tuż przy marinie, ale Ron bardzo nie lubi wiatru, wzięliśmy więc auto i oczywiście awaryjnie czerwony kocyk. Biedaczek tak jest zmęczony podróżą, turbulencją, nowościami, że całą kolację przesiedział u mamci na kolankach. Gryźć też nie może, bo już prawie nie ma ząbków. Bardzo był szczęśliwy gdy wróciliśmy do tego naszego nowego domku, ponaglał żebym szybciej otwierała drzwi. Teraz śpi sobie słodko na fotelu, który kiedyś, dawno temu zajmował Jurek. Teraz ten fotel należy oczywiście do Kapitana.

Pierwsza noc. Zadanie: pilnować, pilnować, pilnować. Żeby sobie gdzieś nie poszli i mnie nie zostawili. Mamcia siusiu, ja siusiu. Mamcia na obchód, ja z nią. Mamcia na papieroska to ja w płacz, bo tu zimno w tym salonie, a mi się chce spać.

Właściwie wszystko mamy, jak chcieliśmy. Wiecie, że zawsze dostajemy to o czym myślimy, dobre czy złe, nie ma znaczenia. Chcieliśmy nareszcie być na statku. Jesteśmy. Miało być słonko. Jest. Ciepełko? Proszę bardzo - wczoraj wieczorem 22 stopnie. No ale nikt nie zamawiał pogody bezwietrznej, no to mamy sztorm, a nasz piesek bardzo tego nie lubi. Wiatr jest be. Układajcie więc swoje myśli precyzyjnie, ze szczegółami, bo inaczej kicha.


Po tej ciężkiej nocy Kapitan Ron zagrzebany w cieplutką kołderkę odsypia, my pijemy poranną kawkę o 7.15, Kapitan Jurek układa pierwszego pasjansa, Kapitan Maja pisze do Was tę relację. Pasjans wyszedł - dobry znak. Zobaczymy co przyniesie dzień.




01 M.J.Scott - Pierwsza podróż Kapitana


M.J.Scott: Bagaż Kapitana
Miło nam bardzo poinformować, że w tym roku powiększyła się nasza rodzina. Przybył do nas piesek, szary charcik włoski, którego nazwaliśmy Kapitan Ron. Przed nami nie lada wyzwanie: trzeba będzie lądowe zwierzątko przerobić na członka załogi, prawdziwego Wilka Morskiego! Czy to się uda? Na pewno. Właśnie dlatego tegoroczny sezon ma tytuł: "Pieskie życie Kapitana Rona".


7 kwietnia 10.30 lotnisko w Atenach. Na dworze ciepło, 23 stopnie, ale niebo zachmurzone całkowicie. Od wczoraj powinniśmy być na statku.
W samolocie
Wyjechaliśmy z domu trochę za wcześnie, bo jesteśmy nie wprawni w podróżowaniu z bagażem i w dodatku z pieskiem. Huk, gwar, szum, ludzie, dźwięki lotniskowe sprawiły że Ron bardzo się zdenerwował. Trząsł się jak osika mimo tego, że był na rączkach. Przeszło mi przez głowę żeby zadzwonić do doktora i ustalić dawkę tych uspokajających kropelek, bo przecież apteczkę mam full wypas, ale najpierw spróbowałam z czerwonym kocykiem. To jest jakiś taki zaczarowany kocyk, że Ronnie natychmiast się uspokaja gdy jest nim opatulony. Wiadomo, pledzik jest jego. Każdy się nim zachwyca i nikt mu nic nie każe. Pani przy odprawie dała takie miejsca żeby nie dosadzać do nas trzeciej osoby, no bo piesek musi mieć wygodnie przecież. Stewardesa wprawdzie poinformowała że należy psa umieścić w torbie, ale zapytała czy posiadamy taką, a poza tym po jej minie było widać, że mówi to, bo musi powiedzieć. Ronie zasnął na kolankach przy kołowaniu i obudził się tuż przed lądowaniem. Pies podróżnik! Nie żąda siku, jeść, pić, nie wymaga atencji, grzecznie sobie śpi w swoim czerwonym kocyku.

W Atenach wyszliśmy na zewnątrz. Bez ubranka. Na smyczy. No! Wspaniałe zapachy, wszędzie pełno murków obsikanych przez inne psy. Wąchamy, wąchamy, niuchamy, ale nic. Skąd można wiedzieć że tam trzeba sikać? Przecież siku tylko w łazience na podkładzik. Tak więc zachęcamy na zmianę, kucamy i mówimy "siusiu, siusiu". Nic. Wyciągam podkładzik, rozkładam, "siusiu, siusiu". Nic. Od rana do popołudnia ma chyba pełen pęcherz, ale sikać nie chce.
W końcu odprawiamy się do Heraklionu, zabieram Rona i podkładzik do kibla i......końca nie widać. Hektolitry sików wylały się na podkładzik!

"Uprzejmie informujemy, że lot nr 3033 z Aten do Heraklionu jest w dniu dzisiejszym opóźniony z powodu złych warunków atmosferycznych na lotnisku w Heraklionie. Następny komunikat za godzinę". Itd.

W torbie
Tu pochwała dla Aeganu, bo już po 22.00 oduścili i dali hotel Sofitel, bardzo przyjemny. Zorganizowali to błyskawicznie i po godzince piliśmy drinki na hotelowym tarasie, a Ron próbował lokalne oliwki. Był już zupełnie spokojny, bo sprawdził wcześniej jakość materacy w łóżku i grubość kołdry. Niefortunnie znowu wypadł jakiś ząbek, więc nieskazitelna biel pościeli szybko została przyozdobiona krwawymi cętkami.

Ledwo przyłożyliśmy głowy do poduszki, a już było rano i to takie rano, że zero kawy, o śniadaniu mowy nie ma, szybciutko na lotnisko. Odprawa, bagaże. Uff, zdążyliśmy! Tylko nie wiadomo po co bo "Uprzejmie informujemy, że z powodu złych warunków atmosferycznych w Heraklionie.......". No cóż, my żeglarze wiemy że taki sztorm to kilka dni spokojnie potrwać może.
Na tym gate-cie jest tak okropnie nudno, że Ron z tych nudów wlazł do swojej lotniczej torby! Nie dość tego, odkrył, że jest tam całkiem wygodnie, milutko i bezpiecznie. No to sobie poleżał, obserwując rzecz jasna, od czasu do czasu czy wszyscy są obok. Zdrzemnął się przez dwa komunikaty, a potem nagle - do samolotu! No to już na rączki, w czerwony i lecimy. Telepie, wiadomo, jak wiatr to turbulencja. Przerwali service. Trochę niespokojny pies, a za chwilę już wszyscy. Tuż nad ziemią pilot dał po garach i do góry. Kółeczka out i lecimy. Za duży wiatr, polatamy chwilę, poczekamy, zrobimy drugie podejście, a jak się nie uda to do Aten z powrotem. Udało się, ale teraz kiedy wyszliśmy z maszyny nie wiemy jak to możliwe. 

Wieje niemiłosiernie. Nie wiem ile bo tylko na statku potrafię ocenić siłę wiatru z błędem do przyjęcia, ale dużo. Bardzo dużo. Roni natychmiast schronił się w swojej torbie i potem nawet w aucie nie chciał z niej wyleźć. Sprawdziliśmy - wieje 10B. Mówiłam że dużo.
M.J.Scott

To wszystko moje !!!


sobota, 27 kwietnia 2013

00 M.J.Scott - Pieskie życie Kapitana Rona

Rozpoczynamy nową serię wieści z pokładu pod wspólnym tytułem: 
"Pieskie życie Kapitana Rona"
autor : Maja i Jerzy Scott

Kapitan Ron na pokładzie