wtorek, 30 kwietnia 2013

04 M.J.Scott - Umiem pływać !!!



Wczoraj był nudny dzień. Zimny wiatr zrobił swoje - przewiało mnie solidnie. A jak się ma kaszel i katar to nie należy myć statku tylko pić herbatkę z cytrynką albo z rumem, w przeciwnym razie "leżycho" murowane. Leżycho było wczoraj, bo organizm upomniał się o swoje i odmówił współpracy.

Ron chorego nie opuści za nic na świecie! Przysypiał ze mną calutki dzień, ogrzewając mnie swoim malutkim ciałkiem. Żadnych pretensji nie zgłaszał że nie wychodzi na plażę, mimo że pogoda była nadzwyczajnie piękna. Tatuś był zajęty, bo różne ekipy wymieniały płyny ustrojowe statku, dokonywały napraw i przygotowywały przeglądy.
Dzisiaj pogoda równie piękna, wszyscy zdrowi lub prawie, więc żeby powetować pieskowi wczorajsze straty, postanowiliśmy zaserwować Kapitanowi dzień pełen wrażeń.
Zaraz po śniadanku pakowanie, bo wiadomo, z pieskiem jak z dzieckiem. Kółeczko na giętkiej rączce, żeby daleko wyrzucać, bo przecież nasz pies wyścigowy jest, to daleko na pewno pobiegnie, picie dla Rona w takiej cudnej buteleczce z poidełkiem, które dostał w prezencie od Cioci Madzi, picie dla nas, ręczniczek dla Rona, w razie jakby sobie łapki zamoczył w morskiej wodzie, ciasteczka wątróbkowe jakby trzeba było psa przywołać, bo po wątróbkowe przyłazi, dwie smycze, gryzaczek, czerwony kocyk na wszelki wypadek i....w ostatniej chwili zrezygnowaliśmy z zabierania kanapek i jedzonka psiego, bo ileż w końcu można siedzieć na plaży tak na pierwszy raz?
  Pobliskie okolice, czyli najpiękniejsze miejsca w Elounda znamy od strony wody. Ale jak dojechać do plaży autem, które są prywatne a które publiczne, piaszczyste czy kamieniste, tego nie wiemy bo nigdy nas nie interesowało.
Miało być bezpiecznie, bez aut, mało skał, żadnych owieczek i kotów. Duże wymagania. Pierwsze podejście nie udane, ostrokrzewy kłują w nóżki i za nic nie pójdę dalej, zwłaszcza, że do plaży jeszcze ho, ho! Drugie miejsce, no, prawie, ale śliskie skałki i pełno os, co z kolei mamcię wprawia w niepokój wielki.
Wreszcie trafiamy na "Havania Beach". Parking powyżej, plaża poniżej. Dwie osoby opalają się, jeden nurkuje, zero os, piaseczek, kilka patyczków, właściwie nie widzimy niebezpieczeństw. Zabieramy bambetle, rozkładamy czerwony kocyk na kamiennym murku, jest świetnie. Kółeczko nie wzbudza najmniejszego zainteresowania. Wtem, nasz piesek wykonał numer identyczny z tym jaki przytrafił się naszemu dwuletniemu synkowi ludzkiemu.

Był listopad. Pełno liści pływało po stawie w parku. Dziecko szło w kierunku wody, ale każdy sądził że się zatrzyma. Ale skąd, wlazł po pas do tej zimnej wody i trzeba go było wyciągać.
Ronnie zupełnie podobnie; biegł w kierunku wody i nie rozpoznał, że to coś innego niż piach, a że szybkość miał dużą, gdy się zorientował nie miał już gruntu pod łapkami. Szybko zawrócił i POPŁYNĄŁ w kierunku plaży! No Wilk Morski z urodzenia. Wyszedł na plażę dość przerażony, a gdy chciał się otrząsnąć, przewrócił się na boczek, taki był to zamaszysty ruch.
Oboje byliśmy w pełnej gotowości do akcji ratowniczej, więc rozumiecie, że zdjęć nikt nie robił.

Po tej kąpieli to już najlepiej w czerwonym, na słonku, ale gdy zauważyliśmy, że uszy robią się też czerwone, postanowiliśmy wracać via restauracja do domku. Oczywiście z tej wielkiej radości wysączyliśmy butelkę wina na cześć Kapitana Rona, Pływaka Wyśmienitego.

A w domku jeszcze jedna atrakcja: trzeba usunąć piach i zmyć sól. A więc kąpiel na decku w szamponie, potem ręczniczek, cieplutkie posłanko i baaaaaardzo długa drzemka.

Przyznacie, że "Umiem pływać" zasłużyło na toast?!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz