Wczoraj był nudny dzień. Zimny
wiatr zrobił swoje - przewiało mnie solidnie. A jak się ma kaszel i katar to
nie należy myć statku tylko pić herbatkę z cytrynką albo z rumem, w przeciwnym
razie "leżycho" murowane. Leżycho było wczoraj, bo organizm upomniał
się o swoje i odmówił współpracy.
Ron chorego nie opuści za nic
na świecie! Przysypiał ze mną calutki dzień, ogrzewając mnie swoim malutkim ciałkiem.
Żadnych pretensji nie zgłaszał że nie wychodzi na plażę, mimo że pogoda była
nadzwyczajnie piękna. Tatuś był zajęty, bo różne ekipy wymieniały płyny
ustrojowe statku, dokonywały napraw i przygotowywały przeglądy.
Dzisiaj pogoda równie piękna,
wszyscy zdrowi lub prawie, więc żeby powetować pieskowi wczorajsze straty,
postanowiliśmy zaserwować Kapitanowi dzień pełen wrażeń.
Zaraz po śniadanku pakowanie,
bo wiadomo, z pieskiem jak z dzieckiem. Kółeczko na giętkiej rączce, żeby daleko
wyrzucać, bo przecież nasz pies wyścigowy jest, to daleko na pewno pobiegnie,
picie dla Rona w takiej cudnej buteleczce z poidełkiem, które dostał w
prezencie od Cioci Madzi, picie dla nas, ręczniczek dla Rona, w razie jakby
sobie łapki zamoczył w morskiej wodzie, ciasteczka wątróbkowe jakby trzeba było
psa przywołać, bo po wątróbkowe przyłazi, dwie smycze, gryzaczek, czerwony
kocyk na wszelki wypadek i....w ostatniej chwili zrezygnowaliśmy z zabierania
kanapek i jedzonka psiego, bo ileż w końcu można siedzieć na plaży tak na
pierwszy raz?
Pobliskie okolice, czyli najpiękniejsze
miejsca w Elounda znamy od strony wody. Ale jak dojechać do plaży autem, które
są prywatne a które publiczne, piaszczyste czy kamieniste, tego nie wiemy bo
nigdy nas nie interesowało.
Miało być bezpiecznie, bez
aut, mało skał, żadnych owieczek i kotów. Duże wymagania. Pierwsze podejście
nie udane, ostrokrzewy kłują w nóżki i za nic nie pójdę dalej, zwłaszcza, że do
plaży jeszcze ho, ho! Drugie miejsce, no, prawie, ale śliskie skałki i pełno
os, co z kolei mamcię wprawia w niepokój wielki.
Wreszcie trafiamy na
"Havania Beach". Parking powyżej, plaża poniżej. Dwie osoby opalają
się, jeden nurkuje, zero os, piaseczek, kilka patyczków, właściwie nie widzimy
niebezpieczeństw. Zabieramy bambetle, rozkładamy czerwony kocyk na kamiennym
murku, jest świetnie. Kółeczko nie wzbudza najmniejszego zainteresowania. Wtem,
nasz piesek wykonał numer identyczny z tym jaki przytrafił się naszemu
dwuletniemu synkowi ludzkiemu.
Był listopad. Pełno liści pływało
po stawie w parku. Dziecko szło w kierunku wody, ale każdy sądził że się
zatrzyma. Ale skąd, wlazł po pas do tej zimnej wody i trzeba go było wyciągać.
Ronnie zupełnie podobnie; biegł
w kierunku wody i nie rozpoznał, że to coś innego niż piach, a że szybkość miał
dużą, gdy się zorientował nie miał już gruntu pod łapkami. Szybko zawrócił i
POPŁYNĄŁ w kierunku plaży! No Wilk Morski z urodzenia. Wyszedł na plażę dość
przerażony, a gdy chciał się otrząsnąć, przewrócił się na boczek, taki był to zamaszysty
ruch.
Oboje byliśmy w pełnej gotowości
do akcji ratowniczej, więc rozumiecie, że zdjęć nikt nie robił.
Po tej kąpieli to już
najlepiej w czerwonym, na słonku, ale gdy zauważyliśmy, że uszy robią się też
czerwone, postanowiliśmy wracać via restauracja do domku. Oczywiście z tej
wielkiej radości wysączyliśmy butelkę wina na cześć Kapitana Rona, Pływaka Wyśmienitego.
A w domku jeszcze jedna
atrakcja: trzeba usunąć piach i zmyć sól. A więc kąpiel na decku w szamponie,
potem ręczniczek, cieplutkie posłanko i baaaaaardzo długa drzemka.
Przyznacie, że "Umiem pływać"
zasłużyło na toast?!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz