poniedziałek, 16 września 2013

27.M.J.Scott : Mówisz - masz

Jesteśmy w Turcji. Stoimy na kotwicy w niewielkiej zatoce położonej 10 mil od Gocka. Jest sobota, więc mało miejscowych statków, woda piękna, a w zasięgu pontonu zacieniona piniowymi drzewami plaża w sam raz dla Rona. Niby pięknie, gdyby nie to, że zastanawiamy się czy przypadkiem nie wyłączyć lodówki, bo takie pustki tam są. Dobrze, że mało guletów, w sobotę jest zmiana turnusów. Gulety, czyli inaczej szkunery, są replikami starych tureckich statków handlowych i jest to bardzo popularna forma spędzania wakacji w Turcji. Taki szkuner ma kilka kabin i różny standard wyposażenia, można wybrać najbardziej odpowiedni w zależności od pojemności portfela. Widujemy na ogół 10-15 osobowe towarzystwo i do tego 3-4 osoby załogi. Rejsy są tygodniowe, każdego dnia inna zatoka. Wprawdzie gulet to jacht żaglowy, ma nawet dwa maszty, ale żagle to raczej dla ozdoby, pływają zawsze na silnikach. A wieczorem, na statkach zaczyna się wielkie grilowanie, bowiem wyżywienie jest w pakiecie. Zewsząd zapachy mięsiwa różnorakiego oraz ryb. A od czasu gdy przerzedziły się nasze zapasy, a do sklepu nikomu się nie chce, nie tylko pies niucha, ale my także. Węszymy i zastanawiamy się co by tu zrobić żeby nas ktoś na takiego grilla zaprosił!
Wczoraj po południu siedzimy sobie, coś tam popijamy, jedni wodę, inni wódę i nagle dzwoni telefon. Telefon Jurka rzadko dzwoni w sobotę lub niedzielę. Jurek patrzy na wyświetlacz, po czym informuje mnie że dzwoni Konrad. Konrad i jego żona Joasia są naszymi przyjaciółmi, z zamiłowania żeglarze. Kilka razy byli z nami na dłuższych i krótszych rejsach. Na obecnym naszym statku pływali z nami na Sardynii.
Konrad pyta co słychać, gdzie jesteśmy i słyszę jak Jurek dokładnie odpowiada na kolejne pytania dotyczące zatoki w której stoimy. Dobrze, że nie mamy zwyczaju kłamać! Po czym następuje:
"To może wpadniecie na grilla, stoimy obok was".
Wraz ze swoimi przyjaciółmi, właśnie dzisiaj zaokrętowali się na guleta i żeby nie stać w porcie, wypłynęli niedaleko, do tej właśnie zatoki.
Gdybyśmy się umawiali na spotkanie tutaj, byłoby to bardzo trudne, a może nawet niemożliwe.
Podawali ryby, krewetki, kalamary, sałaty rozmaite, wino (piłam za Jurka i za siebie), a na deser owoce.

Po prostu: Mówisz - masz.

piątek, 6 września 2013

26.M.J.Scott - Żeglarzu, czy wiesz gdzie jesteś?

To wcale nie jest takie głupie pytanie.
Do tej pory skłonna byłam twierdzić, że o ile na lądzie można zgubić mnie w parę minut, to na morzu nigdy. Do dzisiaj. Okazało się bowiem, że nawet nie wiemy w jakim kraju jesteśmy!
Ale od początku.
Po wielu problemach paszportowych w końcu udało nam się odprawić w Turcji i teraz jesteśmy całkiem legalnie na tureckich wodach. Pierwsze zetknięcie z tym pięknym krajem miało miejsce w Marinie Marmaris. Czysto, elegancko, super knajpy, wypasione sklepy, trawniczki przystrzyżone, agent przemiły, słowem światowe życie! Zupełnie inna Turcja niż ta, którą zapamiętaliśmy sprzed piętnastu lat. Odprawa przebiegła sprawnie, jakieś osiem godzin i mogliśmy wreszcie wywiesić turecką flagę w miejsce żółtej. Rozpoczęliśmy zwiedzanie. Postanowiliśmy udać się na wschód, w kierunku Antalyi. Może pamiętacie, że od początku sezonu, czyli od kwietnia szukamy tego wymarzonego miejsca. Powinno ono mieć piaseczek dla kotwicy, piaszczystą plażę dla pieska, dobrą knajpę dla nas, czystą wodę, niezbyt wielki tłok oraz brak dyskotek, os i komarów. Przecież to tak niewiele! Tyle wam powiem, że jeszcze nie znaleźliśmy, chociaż najbliżej tego opisu była zatoka Lindos na Rodos.
foto M.J.Scott:  Meyisti

W Turcji będzie ciężko, ponieważ nie ma tu wysp, więc cały ruch statków odbywa się przy wybrzeżu. W najbardziej turystycznych miejscach jak Bodrum, Marmaris, Gocek stacjonują tysiące statków. Gulety, jachty firm czarterowych, prywatne statki, rybackie statki. To powoduje, że w najładniejszych miejscach nadających się do kotwiczenia jest taki ścisk jak w Marinie - trzeba wyrzucać odbijacze. W żadnym wypadku nie spełnia to marzeń o romantycznych zatoczkach i kolacji we dwoje przy świecach na pokładzie, a w tle tylko odległy szum fal.
Z tym większą radością zauważyliśmy przez lornetkę, że przy niewielkiej wysepce do której się właśnie zbliżaliśmy, kotwiczy zaledwie kilka jachtów. Cóż za miła odmiana! Nawet wpłynęliśmy do malowniczego porciku żeby się trochę rozejrzeć, zrobiliśmy kilka zdjęć, bo to taka nietypowa turecka osada. Dziwne, bo dużo biało niebieskich kolorów, ale to miłe dla oka, poza tym spokój, cisza. Z rozkoszą rzuciliśmy kotwicę w rozsądnej odległości od sąsiadów. Po kąpieli w turkusowej wodzie i malutkim relaksie, udaliśmy się na ląd żeby coś zjeść. Wiadomo, że w Turcji jedzenie jest bardzo urozmaicone i pyszne po prostu.
Zacumowaliśmy nasz ponton dokładnie przed sklepikiem z papierosami, co się dobrze złożyło, bo te z Polski właśnie się skończyły. Nie mogłam za bardzo zrozumieć dlaczego ten sprzedawca podaje mi cenę w Euro zamiast w Lirach, ale zaraz przeliczył na Liry, więc nie było problemu.
Studiując menu w restauracji oczy nasze zaczęły robić się okrągłe: mousaka, tzatziki, gyros, greek salad, souvlaki......,a ceny w Euro. Rozejrzeliśmy się dookoła - wszędzie greckie flagi, a jedyna turecka w pobliżu to ta, zatknięta na naszym statku. Na wszelki wypadek, bo jeszcze nie dowierzamy, zapytaliśmy właściciela w jakim kraju jesteśmy. Oczywiście, w Grecji!
Tak to jest jak się pływa na pamięć i na "visus" zamiast czytać mapy! Granica na mapie jest zaznaczona, ale takimi cieniutkimi, czerwonymi kreseczkami, trzeba by w okularach i na dużym zbliżeniu oglądać, a kto by przypuszczał, że tak daleko znajdzie się jeszcze jedna grecka wyspa!

środa, 28 sierpnia 2013

25. M.J.Scott - Jak chorować (to tylko) w Grecji

Jakiś czas temu na wyspie Kos, w Marinie poznaliśmy fajnych ludzi; Andrzeja i Hanię. Gadka, szmatka, byliśmy razem na kolacji, tacy świeżutcy żeglarze, pytali dokąd płynąć, gdzie jest fajne kotwicowisko. Zarekomendowaliśmy im zatokę Panoramitis na Symi.
My już nie zamierzaliśmy tam wracać, bo po pierwsze już tu się nastaliśmy, a po drugie przyszły osy i boję się o siebie (ostatnio mnie użądliła a mam wielkie odczyny alergiczne) i o psa.
Ale co tam na morzu sobie możesz zaplanować! Wiatr po prostu nie pozwolił płynąć gdzie indziej. Tak więc znowu Panoramitis!
Patrzymy: przy kei stoi statek z polską banderą. No i kto? Oczywiście Andrzej i Hania! Z tym że Andrzej z unieruchomioną ręką. Okazuje się, że podczas rejsu fał grota wybił mu bark.
Poszliśmy razem do jedynej tutaj taverny na wspólną kolację, przy której szczegółowo opowiedzieli nam jak trafili do doktora Xantosa, potem do szpitala na Rodos. Wiadomo, choroby - temat rzeka, a jeszcze na obcej ziemi!
Jurek jak zwykle wziął krewetki. Tu na Symi jest specjalny gatunek; są takie zupełnie malutkie że wcale ich się nie obiera, Jurek jadł je wielokrotnie bo to jego przysmak.
Wypiliśmy we czwórkę litr wina, to niewiele, bo nie było za dobre. Po kolacji zaprosiliśmy Hanię i Andrzeja do nas i już wtedy Jurek wychodził do toalety, ale nic nie mówił. Dopiero gdy odwiózł pontonem gości, okazało się, że wymiotował całą powrotną drogę.
Nigdy nie sądziłam, że skorzystamy z andrzejowych doświadczeń, ale niestety tak się stało. Od doktora Xantosa aż po szpital na Rodos. Gdy bowiem okazało się, że domowe metody leczenia nawet po konsultacjach telefonicznych z lekarzem domowym nie dają rady, daliśmy szansę doktorowi Xantosowi na wyspie Symi.
Taki gabinet skromny, ale z możliwością nocowania pacjentów, po którym Ron poruszał się swobodnie, bowiem doktor stwierdził że tylko głupi ludzie nie doceniają, że pies nie chce opuścić przyjaciela w potrzebie i że jak najbardziej ma być razem z nami wszystkimi w gabinecie. (Chciałam z psem posiedzieć w poczekalni).

Po kilku dniach stało się jasne, że Xantos ze swoimi skromnymi możliwościami diagnostycznymi też nie dał rady. Wtedy w dość dużym pośpiechu udaliśmy się statkiem na Rodos. Wcześniej zadzwoniłam do naszego zaprzyjaźnionego agenta, Nikosa informując go jaka jest sytuacja. W odpowiedzi usłyszałam:
"Podaj swoją pozycję, wysyłam ci Coast Gard". Nikos nie wiedział, że potrafię się sama przepłynąć statkiem. Poprosiłam o miejsce w Marinie, pomoc przy cumowaniu i taksówkę do szpitala. Temperatura ciała Jurka przekroczyła 41 stopni.
Przy kei czekało na nas z piętnaście osób i samochód z Grekiem służącym pomocą wszelaką.
Okazało się że Jurek w szpitalu zostaje, zapytano go czy nie ma tu na Rodos jakichś przyjaciół, albo znajomych. Odpowiedział, że ma żonę, która jutro przyjedzie. Wszyscy się bardzo ucieszyli na tą wiadomość, bowiem tutaj z pacjentem się nie rozmawia o stanie jego zdrowia, tylko z rodziną. Pacjent przybywa do szpitala z rodziną. To tutaj norma. Tak do piętnastu osób tej rodziny to też norma. Szwendają się po całym szpitalu, przynoszą ciasta i całe obiady, biesiadują razem ze swoim chorym. Nie wiem po co te obiadki, bo to co widziałam na szpitalnych tacach wyglądało bardzo dobrze, nie próbowałam, bo Jurka odżywiano pozajelitowo.

Zarówno w budynku szpitala jak i przed widuje się dość sporo ochroniarzy. Czego oni tak tu chronią? - zastanawiałam się. Okazuje się, że gdy rodzina nie jest zadowolona z poczynań lekarza, dochodzi do rękoczynów. Może dlatego lekarze są bardzo mili, pielęgniarki też. Nie ma tu zwyczaju dawania czegokolwiek, nawet kwiatów czy czekoladek. Każdy stara się najlepiej jak umie i basta.
Codziennie rano brałam taksówkę żeby dojechać do szpitala. I codziennie każdy zadawał to samo pytanie:
- A po co jedziesz do szpitala?"
- Mąż tam leży.
- O jej! A co się stało?.........i tak dalej
Cała droga jakoś zleciała na pogawędkach. Oni naprawdę dowiadywali się z troską, nie z durną ciekawością. To miłe.
Rodos nie jest dużym miastem, więc po kilku dniach zdarzało się, gdy będąc z Ronem na spacerze, zatrzymywała się obok taksówka i kierowca wołał do mnie: "Maja, how are you? How is your husband, better?" Też miłe.
Wieści szybko się rozchodzą, więc cała Marina wiedziała, że Maja została sama. W życiu nie miałam takiej kolejki do zaopiekowania. A niektórzy to naprawdę chętni byli do pomocy wszelakiej!

Na początku był problem co zrobić z naszym niezupełnie karnym pieskiem, nienawykłym do zostawania w domku. Przecież by wył i szczekał cały czas. Oczywiście nasz agent (o którym już pisałam), Nikos, wymyślił że mogę psa zostawiać u nich w biurze. Cały czas będzie miał towarzystwo, mają klimę, będzie dobrze. I tak właśnie robiliśmy.
Wreszcie nadszedł dzień gdy mogłam męża zabrać ze szpitala do domu. Idę więc do Nikosia zapłacić za Marinę (pamiętajcie:  jest pełnia sezonu, każde miejsce na wagę złota) i słyszę coś takiego:
"Przestań Maja, nic nie płacisz, przecież wy mieliście emergency, a my jesteśmy przyjaciółmi."
Nie wziął od nas ani grosza za Marinę, prąd, wodę, opiekę nad psem. No i co wy na to?
Nie życzę wam chorób, ani wypadków, ale jak już musicie, wybierajcie Grecję! W końcu kraj Hipokratesa i bardzo miłych, pełnych empatii ludzi.

poniedziałek, 29 lipca 2013

24.M.J.Scott - Morze Egejskie kontra Scottowie 1:0

Skoro Turcja się nie udała to trzeba mieć plan B.
Sporady Północne! Archipelag położony na północnym zachodzie Grecji, ponoć piękne wyspy, mało uczęszczane turystycznie, no i Morski Park Narodowy. A do tego mało wieje, a jak porównać z Cykladami, to właściwie wcale nie wieje.
Jest tylko jeden malutki problem: jak się tam dostać? Kierunek jest słuszny - północno-zachodni, dokładnie stamtąd wieje Meltemi. Wieje dzień i noc, a potem następny i następny. Przerwy są bardzo króciutkie, kilkugodzinne. Bierzemy więc mapy i kombinujemy. Gdyby było jakieś "okno" pogodowe można by posuwać się na zachód aż do kanału między stałym lądem, a wyspą Evvoia, potem na północ kanałem, około 90 mil i rzut beretem na Sporady. W kanale oczywiście wieje również, ale to nam nie przeszkadza, za to nie ma fali.
Druga opcja planu B to płynąć na północ wzdłuż wybrzeża tureckiego, a potem na zachód zwiedzając po drodze półwysep Khalkidhiki, albo Akti, gdzie nie wpuszczają kobiet oraz nawet zwierząt rodzaju żeńskiego. Republika Mnichów. Statek z kobietą na pokładzie (jak ja) nie może się zbliżyć do lądu na mniej niż milę. Ron ma farta że jest chłopcem. Ja zostanę na statku, a chłopcy pójdą na spacerek.
Piękna jest też Marina w Thessalonikach, bo tuż przy piaszczystej plaży. Ron mógłby sam sobie chodzić na plażę (hahaha).
No tak, ale to okropnie daleko, a po drodze za wiele tych miejsc, które koniecznie trzeba odwiedzić to nie ma.
Wracamy do pierwszej opcji: będziemy przcinać Egejskie pod wiatr i falę (!)

Patmos
W tym celu udaliśmy się najpierw na wyspę Leros, a następnie na Patmos. Piękna ta wyspa należy już do Archipelagu Cykladów, według jednych, według innych to najbardziej na północ wysunięta wyspa Archipelagu Dodecanese. Słynie z Monasteru Św, Jana, który, wielki, wznosi się na okazałym wzgórzu. Zbudowany z szarego kamienia wyraźnie kontrastuje z osiedlami białych, sześciennych domów. Wyspa jest brązowa o bardzo ciekawej linii brzegowej, sprawia wrażenie bardzo uporządkowanej i schludnej. Nawet porcik wygląda ciekawie, ale nie stanęliśmy tam, ponieważ wiemy, że w czasie gdy wieje Meltemi chodzą tam potężne szkwały, wiatry spadowe. Poza tym nie mają prądu przy kei i jest duży ruch promów, które przywożą turystów na zwiedzanie Monasteru.
Stanęliśmy na noc w uroczej dzikiej zatoce o nazwie Agriolivadhiou. Spaliśmy dobrze. Wcześnie rano, sprawdzanie meteo, bo wczoraj wydawało się, że dziś właśnie będzie "okno" na przejście do Mikonos. To byłby już duży skok, połowa drogi do kanału. Na Mikonos przeczekamy, pozwiedzamy, a potem popłyniemy następnym rzutem do kanału. Brzmi nieźle, co? Jest okno. Wychodzimy. Do cypla Patmos idzie nieźle, potem coraz gorzej. Fala niby niewielka, ale rzuca nami we wszystkie strony, huk potworny, fala wali w burty, rozbija się o dziób wdzierając się na pokład, szyby zalane, w szafkach wszystko się przewala. Ron drży ze strachu, nie może sobie znaleźć miejsca, na rączkach też nie chce być. Patrzę na niego i mam wrażenie, że zaraz zejdzie na zawał. Po godzinie poddajemy się, wracamy. W zatoce Groikou jakby nigdy nic; przyjemna bryza, spokój, cisza. Jak to przed burzą, bo dziś wieczorem znowu da popalić. Kapitan wrócił do żywych, przeszliśmy się po lądzie, teraz odsypia ten okropny stres.
Tak więc znowu okazało się, że nie wygrasz z Naturą. Nie ma przejścia na północ o tej porze roku. Wszyscy teraz spływają na południe, z wiatrem i falą.

No i co dalej? Aktualnie szukamy planu C.

piątek, 26 lipca 2013

23. M.J.Scott - Jak nie zdobyliśmy Turcji

Sześćset lat nieprzerwanych stosunków dyplomatycznych między Polską a Turcją! Nawet kiedy Poska nie istniała, Turcja uznawała nasz wirtualny kraj. Wiemy to od ludzi, którzy świetnie na dyplomacji się znają. Planowaliśmy przytoczyć ten fakt w przypadku, gdyby wystąpiły jakieś problemy przy przekraczaniu granicy grecko-tureckiej. Ale właściwie jakie problemy?

Żeby udać się do Turcji należy mieć ważny paszport i wizę. Każdy to wie. Nasze paszporty gdzieś leżą, ale gdzie, tego akurat nikt nie wie, a nowe będą dopiero na koniec lipca.  Ale gdy nasz sąsiad, Włoch, Gabrielli powiedział nam, że Włosi nie tylko bez paszportów, ale również bez wiz wjeżdżają do Turcji, a potem roztoczył przed nami wizję tych pięknych zatoczek, dzikich plaż i braku hoteli na lądzie, nasz apetyt na Turcję spotęgował się ogromnie. Wtedy Jurek zaczął sprawdzać po raz setny jak to właściwie jest z tymi paszportami, bo może gdy przypływa się statkiem to jest inaczej? Wreszcie dodzwonił się do jednego agenta, bo trzeba wam wiedzieć, że w Turcji odprawę statku załatwia się za pośrednictwem specjalnych agencji, bo nikt przez to nie przejdzie o własnych siłach, i ten agent stwierdził, że nowe przepisy dadzą się tak nagiąć, że da się to załatwić.
Czyż to nie piękne?
M.J.Scott - Kapitan Ron w Bodrum

Zakupiliśmy więc flagę Turecką oraz żółtą, którą wywiesza się jako znak, że statek jest przed odprawą i w drogę! Droga była krótka, bo z Mariny na wyspie Kos do Mariny Bodrum w Turcji jest około 10 mil. Stanęliśmy na kotwicy, a Jurek popłynął pontonem z kompletem dokumentów do agencji. Wszystko na razie szło dobrze. Po kilku godzinach agent zadzwonił, że dokumenty są gotowe i że należy zacumować statkiem przed urzędem celnym. Tak zrobiliśmy. Teraz tylko ostatnia drobna formalność - paszporty. No właśnie.
Nawet nie było komu przytaczać argumentu o sześciuset latach tradycji dyplomatycznej między naszymi krajami, ponieważ pracownik agencji na wszystko co się do niego mówiło kiwał głową i powtarzał: "yes". On z kolei mówił perfekcyjnie że należy mu się 150€. Mamy więc zupełnie niepotrzebny turecki Transit Log za jedyne 150.
No cóż, wróciliśmy do Grecji, flagę żółtą zamieniliśmy na grecką, a na uspokojenie stwierdziliśmy, że to na pewno jakiś znak. Skoro tyle jest przeszkód i tak się nie układa, to nie ma się co upierać, widocznie nie powinno nas tam być. Ja tam przesądna nie jestem, ale co mi zależy splunąć trzy razy przez lewe ramię?

Poza tym w pięknej Grecji tyle jeszcze jest do zobaczenia!

22. M.J.Scott - Kos. Kapitan Ron poleca

Wyspa Kos powitała nas dużym wiatrem i trudnym wejściem do wyznaczonego miejsca przy pontonie "B". Z góry zapowiedziano nam, że możemy być w Marinie maksymalnie dwie noce, ponieważ rozpoczynają się doroczne regaty, w związku z czym wszystkie miejsca mają zajęte. Dobre i to.
Przypłynęliśmy tu odebrać nasze nowe bimini i zrobić odprawę do Turcji. Bimini zamówiliśmy w serwisie posprzedażowym firmy Jeanneau, w ubiegłym roku, zaraz po sztormie na wyspie Zakintos. Sztorm zabrał nam wtedy jeszcze kilka innych rzeczy, dobrze że nas oszczędził. Serwis jak widać działa błyskawicznie, bo nie minął jeszcze rok, a oni już wysłali paczkę na Kos, zapewniając że powinna już tam być. No cóż, nie ma.

Tuż po zacumowaniu, jako następny wszedł do Mariny regatowy jachcik z polską banderą. Dostali miejsce naprzeciw nas. I tak poznaliśmy kolejnych wspaniałych ludzi na naszym żeglugowym szlaku: Hanię i Anrzeja. Nie wiemy jak ich głowy dzisiaj, ale nasze po tym poznawaniu są w stanie "kompletnej korozji" jak by powiedział Nikoś Dyzma.

A tymczasem wieje i wieje i wiać nie przestaje. Autochtoni są zupełnie zaskoczeni i mówią, że to takie zimowe jeszcze wiaterki, bo na Kos Meltemi rozpoczyna swoje tango dziesiątego sierpnia. Nie wcześniej i nie później. Żal im turystów, którzy przez ten wiatr często nie mogą korzystać z przepięknych plaż. Wiemy to z przekazu, bo machina biurokratyczna powoduje, że na kilka ładnych godzin zajęci jesteśmy załatwianiem formalności przy wyjeździe do innego kraju, poza Unię w końcu. Szczęśliwie wypożyczyliśmy samochód, bo urzędy rozsiane są po całym mieście. Jeździmy więc od jednego do drugiego urzędu, przy okazji podziwiając miasto. Natychmiast porównujemy z wyspą Rodos. Nasze wrażenia są podobne. Kos jest zdecydowanie przyjemniejsza. Więcej powietrza, mniej ludzi, dużo czyściej i bardziej elegancko.
Wkurzające jest jedynie to, że każdy z kim rozmawiamy wysyła nas do tej samej włosko-polskiej knajpy, tak o niej mówią. Jak by mało tu knajp było!
"Jeśli lubicie włoską kuchnię, taką prawdziwą włoską, nie dla greków włoską, koniecznie tam idźcie. Pogadacie sobie w waszym języku, będziecie zadowoleni."
Przecież my cały czas mówimy w naszym języku.
Przejeżdżając główną ulicą, bo za dużo ulic tu nie ma, na wszelki wypadek rzucamy okiem. Wokół piękne, ukwiecone, udekorowane restauracje, jedna od drugiej ładniejsza, a ta ........taka zwykła, skromna, jakby wcale tu niepasująca. W dodatku zupełnie pusta. Po prawdzie było jeszcze za wcześnie na obiad, ale jak chcesz do czegoś się przyczepić, to zawsze coś znajdziesz.
Wreszcie wieczorem, już po wybieganiu psa, zakupach i prysznicu, oddajemy samochód, a facet z rent a car co mówi? "Idźcie do tej włoskiej knajpy, tu, zaraz obok!"
No tego już było za wiele, postanowiliśmy sprawdzić co się za tym kryje.
Poszliśmy nieufni.
Od progu mówimy po polsku: "Nasłali nas tu na was".
Wszyscy tam mówią po polsku. Aneta, oczywiście, świetna menadżerka, żona Antonia. Antonio, vel Adonis, jak sama nazwa wskazuje.....Grek z włoskimi korzeniami, też zasuwa w naszej rodzimej mowie, jakby się urodził w Zawierciu. No nic, gadać każdy może, zobaczymy czy z gotowaniem też tak dobrze im idzie!  Zamawiamy dania podstawowe: bruschetta - trzy rodzaje. To niby prosta sprawa; taka grzaneczka z czymś tam na wierzchu, ale spróbujcie to zamówić w dziesięciu różnych restauracjach nazywającymi się włoskimi, a zobaczycie, że niełatwa to sprawa. Zaczęło się wyśmienicie. Wykwintnie, ale bez zadęcia. Do tego mieli najprawdziwsze włoskie wino w cenach bardzo umiarkowanych. Czerwone Montepullciano, lekko schłodzone, tak jak lubimy. Już było dobrze. Restauracja zaczęła się zapełniać. Aneta z wieloma klientami wita się wylewnie - widać stali bywalcy. Towarzystwo bardzo międzynarodowe. Do wielu stolików podchodzi Adonis, pogada chwilę, coś tam poustalają, potem wjeżdżają na stoliki najróżniejsze dania. Podejrzewam, że prezentację, Gordon Ramsay oceniłby wysoko. My dostaliśmy vongole z linguini i pizzę. Z programów Magdy Gessler wiem jak sprawdza się pizzę. Ciasto cieniutkie, chrupiące wręcz, i Pani Magdo, "stało". Linguini al dente, pyszny sosik, a muszelki akurat; nie za miękkie, nie za twarde. Pychotka!
Siedzimy, gadamy, popijamy. Druga tura konsumentów już zbiera się do domu, a tu, nagle wpadają nasi nowi znajomi z Mariny. Grappa, wiadomo jest najlepsza na taką okoliczność. Ale czujny kucharz zauważył, że nasz pies taki chudy jest okropnie, proponuje więc jagnięcinę, którą gotował na obiad dzieciom, troszkę zostało. Nie wypada odmówić, ale pies wybredny jest jak rzadko, wątpimy czy zechce choć powąchać. A tu niespodzianka: Ron rzucił się na jedzonko jak wygłodzony wilk. Czy potrzebna jest lepsza rekomendacja?
Pamiętajcie! Kapitan Ron poleca: gdy losy rzucą was na wyspę Kos, natychmiast odwiedzajcie "La Trattoria Degli Amici". Ugoszczą was domową atmosferą, świetnym jedzeniem, wybornym winem i bardzo umiarkowanymi cenami.

No i będziecie mogli pogadać w waszym ojczystym języku, rzecz jasna.

piątek, 19 lipca 2013

21. M.J.Scott - Dwa razy do tej samej rzeki

Pamiętacie jak zachwyciliśmy się zatoką Panoramitis na wyspie Symi? Byliśmy tam znowu, bo skoro tak pięknie, dlaczego nie? I co? Całkiem inna rzeka!
Przede wszystkim pełno os. Wydaje nam się, że to z powodu odpadków i śmieci, choć pozornie jest dość czysto. Ale jednak turyści zostawiają wszędzie gdzie popadnie niedojedzone resztki pożywienia, kości, ości, rybie łby. Pewnie trudno nad tym zapanować. Oczywiście taka osa to zaraz na mnie się uweźmie i użądli. Bo ja największe mam odczyny. Boli i puchnie strasznie. Rona też pogryzły jakieś potwory, takie które siedziały w tych cudnych krzaczkach, którymi tak zachwycaliśmy się poprzednim razem. Liże się teraz, drapie i wygryza te swędzące miejsca.
W sklepiku wybór marny, za ladą dzieciak, taki ze trzynaście lat, tatuś gra sobie na gitarze, a mały będzie tam zasuwał całe trzy miesiące. Wszyscy bardzo mili oczywiście. Knajpa też bez życia, mimo, że turystów trochę najechało.
Powiało smutkiem.

A teraz historia najgorsza: w miejscu gdzie cumujemy nasz ponton wybierając się z psem na spacer jest malutki betonowy pirs, który prowadzi do schodów po których wchodzimy na naszą alejkę. Na górze hotelik, przy pirsie maleńka plaża, taka dla jednej rodziny. Na plaży stoi chłopiec, na oko ze sześć lat. Ron wyskakuje z pontonu, podbiega do chłopca, ale niezbyt blisko i poszczekuje merdając ogonkiem. Chłopczyk natychmiast podnosi kamień wielkości pięści (dorosłej pięści) i rzuca nim w kierunku psa. Miał dużo szczęścia, że nie trafił, bo ja też mogłabym zareagować odruchowo. Podchodzę do małego i głaszcząc go po główce mówię, że źle zrobił. Oczywiście że się nie rozumiemy, ale przecież intuicyjnie on wie, że mówię o malutkim, dobrym piesku, który jest jeszcze dzieckiem i chce się bawić. Żal mi się zrobiło małego, bo skoro rodzice, którzy to wszystko obserwują nie reagują, to do czego doprowadzi malca ten jego strach przeradzający się w tak potwornie nienawistne odruchy?
Dzieci często biegają z jakimiś mieczami, pistoletami, krzycząc i strasząc inne dzieci oraz zwierzęta, dlatego Ron boi się dzieci i omija je wielkim łukiem. Ale przyznać muszę, że po raz pierwszy widziałam tak brutalne zachowanie w wykonaniu małego dziecka. Nie ma mowy, musiał to już widzieć.


I tym sposobem skończyło się dla nas Symi. Nie wejdziecie dwa razy do tej samej rzeki.

niedziela, 14 lipca 2013

20. M.J.Scott - Soda, soda , soda

Wcale nie chodzi o płynny dodatek do dżinu. Nie, nie!
Będzie mowa o sodzie oczyszczonej i jej wielu zastosowaniach. I najgorsze w tym wszystkim jest to, że ci którzy to teraz czytają pewnie wszystko to doskonale wiedzą, ba, nawet stosują, a ja właśnie "odkryłam Amerykę".

A było tak:
Stoimy w Lindos na wyspie Rodos wypuszczając korzenie. Dzieje się tak z dwóch powodów; jest tu pięknie, to po pierwsze, a po drugie wieje Meltemi, więc i tak nie możemy się ruszyć.
Codziennie rano, bardzo rano, jeszcze przed poranną kawką wyjeżdżamy na plażę na biegi. Kapitan biega od ciasteczka do ciasteczka, a gdy go to zmęczy, bądź znudzi kopie doły. Kopie z takim zapamiętaniem jakby spodziewał się tam znaleźć skarb jakiś. Przednie łapy pracują szybko i wytrwale, dołek obok dołka, tunel, potem jeszcze jeden dołek. Pyszczek, oczy uszy, wszystko w piachu. Wszystko na psie i dookoła psa też. W ciągu dnia przysypiamy, a wieczorem, tuż po zachodzie znowu na plażę na bieganie i zabawy.
Któregoś wieczora zauważyłam straszną rzecz. Ronie zapewne zapadł na jakąś okropną, nieuleczalną chorobę pazurów wokół których widniały rozpulchnione, zaczerwienione obwódki, a w nich pazurki jakby zaraz chciały powypadać. Wobec czego zanim moje włosy wypadły z rozpaczy, zwróciłam się po radę do Karoliny, która wyhodowała Rona i wiele innych charcików też. Natychmiast poprawiła się moja kondycja psychiczna gdy już wiedziałam jak działać w przypadku zatarcia z powodu piachu i słonej wody. Nabyliśmy tutejszy odpowiednik naszego oxycortu (Grecy twierdzą, że zdecydowanie lepszy) i jeszcze sodę oczyszczoną. Sodę! Zupełnie zapomniałam, że sodę kiedyś używało się do robienia okładów, a nie tylko do pieczenia ciasta. Czekając aż wchłonie się ten grecki oxycort w poduszeczki Kapitana tak żeby maści nie zlizał, zapytałam googla jakie są zastosowania sody oczyszczonej. Nie uwierzycie co taka soda potrafi! No prawie wszystko!

"Dodana do ciasta ma właściwości spulchniające, doskonale czyści fugi i pomaga na zgagę. Sprawdza się w kuchni – zmiękcza wodę, usuwa z dłoni i desek do krojenia zapach czosnku i cebuli, czyści wszystkie kuchenne sprzęty, usuwa z lodówki brzydkie zapachy, zapobiega rdzewieniu, gasi tłuszcz… W łazience zastępuje wybielacz do prania, jest zamiennikiem talku, nadaje się do szorowania armatury…"
"Z odrobiną sody można doprowadzić do porządku cały dom: umyć okna, uprać dywany, wyczyścić srebra, zlikwidować plamy z herbaty i kawy, usunąć brzydki zapach z butów, odświeżyć zapach w szafie, doczyścić żelazko…
Sodę stosuje się również w przemyśle farmaceutycznym i kosmetycznym (na przykład w paście do zębów), jest dodawana do pasz dla zwierząt, znajduje się w barwnikach, środkach wybuchowych i… gaśnicach. Co najważniejsze, soda oczyszczona to substancja nie tylko skuteczna, ale przede wszystkim eko."

Po co ja kupuję tyle różnych środków i preparatów do prania, czyszczenia, odplamiania? - pomyślałam. Przecież starczy kilogram sody i załatwi się wszystko! Póki co znalazłam w przegródce na przyprawy 80 gram. Postanowiłam wypróbować ten fantastyczny wynalazek jako pochłaniacz zapachów w toalecie Kapitana. Podsypałam trochę proszku pod podkład na który robi się siusiu i......naprawdę działa! W toalecie psa nie ma już brzydkiego zapachu o który w tutejszych upałach było szczególnie łatwo.

Jestem tak zachwycona, że postanowiłam się z wami podzielić moim najnowszym odkryciem, wybaczcie więc że nie o pływaniu tym razem, ale życie nie z samego pływania się składa. Ronowi łapki goją się bardzo szybko, a my przystępujemy do testowania sody przy myciu statku. 

wtorek, 9 lipca 2013

19. N.J.Scott - Rodos na pierwszy i drugi rzut oka


Już w przewodniku dla żeglarzy przeczytałam, że albo się w Rodos zakocham, albo znienawidzę tę wyspę.
Pierwsze wrażenie zupełnie koszmarne. Zatłoczona Marina, pełno śmieci, ruch przy kei okropny, awaria prądu, co oznacza brak klimatyzacji, a na słynnej starówce nie ma gdzie nogi postawić, o czterech nóżkach nie wspominając.
Szybciutko jednak stąd wylecieliśmy do Warszawy.
W Warszawie wprawdzie śmieci nie walały się po ulicach, ale akurat wybuchła ustawa śmieciowa.
Po powrocie na Rodos postanowiliśmy dać wyspie drugą szansę. Z samochodu oglądaliśmy kolejne plaże, do niektórych nawet zjeżdżaliśmy żeby sprawdzić jakość piasku, a raczej żwirku, gdyż większość tutejszych plaż to skałki lub żwirek. O spacerkach w ciągu dnia mowy nie było z powodu upału (klima ledwo dawała radę), oraz zatłoczenia. Leżak przy leżaku, parasole stykają się ze sobą, jest tak gęsto, że trudno przechodzić. Dobrze, że mamy tu w Grecji najchłodniejsze lato od czterdziestu lat. Temperatura nie osiąga nawet 40 stopni. Żyć nie umierać!

Od agenta w Marinie dowiedzieliśmy się, że absolutnie musimy dojechać do Lindos.
Agent wart jest wspomnienia. Firma nazywa się Navigo. Dostaliśmy tutaj taki serwis jakiego jeszcze w żadnej Marinie nie mieliśmy. Załatwiali za nas wszystko. Statek był dopilnowany, umyty. Samochód podstawili na keję, router do internetu kupili, przynieśli na statek, nigdzie nie musieliśmy chodzić, szukać. No i przede wszystkim pomogli nam nareszcie zamknąć kontrakt z Cosmote, czego nie udało nam się zrobić wcześniej. Oczywiście stempelek w Transit Logu znalazł się tam automatycznie.
Pamiętajcie! Jeśli chcecie wejść do Mariny na Rodos, dzwońcie do Navigo i nie macie już żadnych problemów.
Dotarliśmy do Lindos, która jest piękną zatoką, naturalnym porcikiem, otwartym tylko na wschód, a ponieważ o tej porze roku przewaga wiatrów jest z północnego zachodu, można czuć się w miarę bezpiecznie. Zatoka posiada dwie piaszczyste plaże; jedną długą i szeroką, świetną do biegania na długim dystansie - niestety w jednej z tavern mieszka zły Rotweiler, druga plaża jest maleńka, kameralna. W środkowej części niewielkiego wzgórza widać charakterystyczne dla tego miejsca zbudowane kaskadowo miasteczko składające się z białych domków. Zaledwie siedmiuset stałych mieszkańców zamieszkuje tę osadę. Utrzymują się z turystyki. Na szczycie wzgórza dumny Akropol, z dorycką świątynią Ateny. Lindia przyciąga turystów, którzy mimo upałów popychani ciekawością wchodzą lub wjeżdżają na osiołku na szczyt.

Kapitan też postanowił zabrać Jurka na wycieczkę do Akropolu. Nawet kawałeczek przeszli, ale tylko do pierwszego postoju osiołków. Tu Ron wpadł w panikę. Te osły to tak przerażające są stworzenia, że nie pójdzie dalej i koniec! Jednak jakoś na rączkach z zasłoniętymi oczami udało się przejść. Niezbyt jednak daleko, gdyż w wąziutkich uliczkach miasteczka gdzie trzeba się niemal otrzeć o osiołka żeby się minąć, nic już pomóc nie mogło i chłopcy wrócili do domku. Dzisiaj postanowili ponowić próbę, ale od strony zachodniej, gdzie nie ma osiołków. Zobaczymy.

Stoi się tu wybornie. Kotwica trzyma świetnie, a rufa przywiązana jest liną do skały. Woda przezroczysta, plaża dostępna wcześnie rano i o zachodzie słońca. Za dnia jest tu tak tłoczno jak w Cannes w sierpniu, gdyż statki zwożą turystów setkami. My kotwiczymy trochę na uboczu, nie dociera więc do nas nawet zgiełk plażowy. Na plaży taverny, free wi-fi, dwa sklepiki, śmietniki, no czegoż jeszcze trzeba?
Spokoju.

Spokój i cisza mijają, kiedy zakotwiczy obok was wynajęty motorowy jacht z żądnymi atrakcji wszelakich turystami. Po wysłuchaniu całej dyskografii Aznavoura, przeszliśmy do hitów libańskich, bowiem taką właśnie miał banderę ów jacht. Nie wiedzieć czemu, te libańskie hiciory dawali dużo głośniej. Następnie załoga rozpoczęła zrzucanie na wodę zabaweczek. I tak: ryczące skutery wodne, narty oraz obowiązkowo banan. To wszystko ujeżdża oczywiście w pobliżu naszych jachtów, bo w morze wyjść to niebezpiecznie jest bardzo. Każdy po kolei musi wszystkiego spróbować. Patrzymy na to ze zdziwieniem, ale i z nadzieją, że jutro odjadą zakłócać spokój innym żeglarzom w innej zatoce, bo przecież taki czarter to tydzień, trzeba maksymalnie wiele punktów na mapie zaliczyć. Mieliśmy farta: wypłynęli na noc. Znowu jest cicho i spokojnie. Do następnego czarteru, rzecz jasna.

sobota, 29 czerwca 2013

18. M.J.Scott - O psie i nie tylko


Tak sobie żyjemy na tej naszym pływającym domeczku, poruszając się między wyspami Symi i Khalki. Na tyle pozwala łaskawy wiatr Meltemi.
Cieszymy się z tego co dają, a czasem to się nawet wkurzamy. Radości mamy z prosiaczka z rusztu na Khalki - musiał być pyszny, skoro wybraliśmy się tam dwadzieścia mil tylko z tego powodu, prawda? Poznaliśmy przemiłych Niemców z Frankfurtu, z którymi sąsiadowaliśmy i biesiadowaliśmy po w malutkim porciku na tej czarującej wyspie.

Wiele radości przysparza nam Kapitan Ron, który dorasta i robi się coraz mądrzejszy. Mamy do siebie więcej zaufania. Uczymy pieska nowych rzeczy, na przykład pływania na desce. Pierwsza lekcja zakończyła się wpadką do wody, ale natychmiast wskoczyłam za nim, żeby się za bardzo nie zestresował, mimo tego, że pływać potrafi. Po południu tego samego dnia popłynęliśmy na desce na ląd bez najmniejszych  problemów. Spodziewaliśmy się, że Ron pobiegnie sobie, ciesząc się z ziemi pod łapkami, ale nie, zrobił szybkie siusiu i natychmiast wrócił na deskę!
W ogóle, to Kapitan jest bardzo wybredny jeśli chodzi o jedzenie i o pogodę. Zimno be, deszczyk odpada, wiatr jest wstrętny, ale upał też męczy. Spacerek za dnia odbywa się od cienia do cienia. Lepiej spacerować wcześnie rano, zresztą wtedy koty jeszcze nie grasują, albo wieczorem, po zachodzie słońca. Drzemka w najzimniejszym miejscu statku, czyli w naszej sypialni i najlepiej gdy chodzi klima. Po kąpieli ewentualnie może być w cieniu, na decku pod wilgotnym ręcznikiem. Nie muszę chyba dodawać, że tylko na sofach, kanapach, fotelach. Ron nie ma zwyczaju kłaść się na podłodze, zresztą teak jest za gorący, więc odpada zupełnie. Ale nawet w salonie, na dywanie też nie, to nie jest przecież miejsce dla księciunia. Mogą być chłodne, jedwabne poduszki na sofie. Już prawie przyzwyczailiśmy się do mycia nóżek po spacerze, nie robimy z tego powodu afery.


Tu, w zatoce Panoramitis na wyspie Symi zapuszczamy już korzenie. Życie idzie utartym trybem. Rano kawka, potem chłopcy jadą na ląd na siusiu i po bułeczki. Mamcia robi klar. Śniadanko, kąpiel, pranie, lenistwo. 10.40 przypływa pierwszy prom. Syrena, dzwony na wieży i obserwacja. Obserwacja nie promu przecież, choć to też jest fascynujące jak taki wielki statek kotwiczy. Wspaniale, sprawnie i pewnie, z ogromną precyzją rzucają kotwicę, obracają się na niej, rzucają drugą kotwicę, dobijają, rzucają cumy i gotowe! Niesamowite jak szybko potrafią takiego kolosa ustawić na miejscu!
Naszą uwagę przykuwają jednak statki, które zakotwiczyły poprzedniego dnia w miejscu, które dzisiaj kolos potrzebuje na manewry. Popłoch i dzikie ruchy. Jest co oglądać. 11.10 następny prom, kolejni turyści wysypują się z gardzieli wielkoluda, by grzecznie ustawić się w kolejce na schodach klasztoru po bilety do muzeum.
Promy stoją tutaj godzinę, potem błoga cisza. Kąpiel, drinki, i się zaczyna. Ci, którzy przypłynęli tu na noc wczoraj, teraz szykują się do drogi, wszyscy się spieszą, bo w większości są to czartery. Muszą zaliczyć maksymalnie wiele miejsc w krótkim czasie. Nam się nigdzie nie spieszy.
Jedni odpływają, następni przybywają. Ten ruch zaczyna się już tuż po południu. I teraz zaczyna się horror. Prawie każdego dnia jakiś statek zakotwiczy tak, że grozi to kolizją. Niektórzy to nawet mają taki spokój, że zostawiają jacht niebezpiecznie blisko innej jednostki i idą sobie na obiadek. Na kilka godzin. Ostatnio pewna Francuzka, której jacht dotknął naszego, tak okropnie na nas nakrzyczała, że pozostaliśmy w oszołomieniu. Biedny ten jej mąż. Dopiero kiedy zażądaliśmy okazania ubezpieczenia, krzepka ta dama, krzycząc (niestety rozumieliśmy co wykrzykuje) i wykonując nieprzyzwoite bardzo gesty, które też zrozumieliśmy, podniosła kotwicę i przestawiła statek.


Dzisiaj wyjątkowo spokojnie. Odległości przepisowe, statków też jakby mniej, można chodzić z pieskiem po lądzie. A tam zewsząd wołania: Ron, Captain, Ronnie! Pewien turysta dzisiaj powiedział nam: Wasz pies jest tu bardzo znany, wy nie. Też mi nowość!

wtorek, 11 czerwca 2013

17. M.J.Scott - Bye, bye Kreta !

Port na Chalki
Wczoraj nareszcie udało nam się opuścić Kretę. Znalazło się "okno pogodowe". Nie ma co, wietrzna wyspa. Z tego powodu nie ma tu czarterów, rzadko można zobaczyć jacht pływający sobie dla przyjemności. Typowe miejsce na przeczekanie zimy w taniej Marinie.
Mieliśmy tu lepsze i gorsze chwile. Z gorszych, potyczka z operatorem sieci komórkowej Cosmote, u którego mamy kontrakt na internet. Za miesiąc kwiecień zażądali od nas 220€, twierdząc, że zużyliśmy 9 Giga! Napisaliśmy zażalenie, sprawa w toku.

W drodze na Symi zatrzymaliśmy się na małej pięknej wysepce Chalki, na zachód od Rodos. Niewielki, czarujący porcik, senna atmosfera i pyszny prosiaczek z rożna.
Kotwicowisko w Panoramitis

Nareszcie po dwóch dniach podróży dotarliśmy na Wyspę Symi.
Stoimy w wyjątkowym miejscu - w zatoce Panoramitis, gdzie znajduje się prawosławny klasztor Archanioła Michała zbudowany w XVIII wieku, ciągle zamieszkiwany przez mnichów. Trzy promy dziennie przypływają tutaj przywożąc turystów na zwiedzanie tego pięknego obiektu. Na wieży zegarowej bije wtedy dzwon. Zabytek jest wspaniale położony i utrzymany.
Klasztor
Na zboczu niewielkiej góry dwukilometrowa aleja spacerowa z pięknymi latarniami, ławeczkami i kwitnącymi krzewami prowadzi na szczyt, do białego młyna. Stoi tam ławeczka z której obserwuje się zachód słońca. Raj dla Kapitana Rona, może bowiem biegać sobie tutaj swobodnie.
W zatoce kotwiczy kilka prywatnych jachtów, a z pobliskich wzgórz słychać kozy.

Tu można odpocząć!



środa, 5 czerwca 2013

16. M.J.Scott - Ferryman

Tu, w Elounda, gdzie kręcimy się już od dwóch miesięcy, znam prawie wszystkich. To ma dobre i złe strony.
Kiedy jestem sama z Ronem, mogę wchodzić do sklepu spożywczego "Elounda Market" z psem. Potem zostawiam swoje zakupy w moim ulubionym barze "Babel", bo idziemy z pieskiem na spacerek. W drodze powrotnej restauratorzy zapraszają: Maja, chodź, siadaj, odpocznijcie sobie z Kapitanem, napij się wina, ja stawiam. To bardzo miłe, ale niezupełnie bezinteresowne. Otóż Ron przyciąga uwagę wielu ludzi - potencjalnych klientów. Nie mogę jednak pić wina w piętnastu restauracjach, bo byśmy z Ronem nigdy nie wrócili na statek.
Włożyć kamizelkę, potem psa do pontonu, przypiąć smycz, przekonać Rona żeby na czas uruchamiania silnika nie siedział na mamci kolankach, odpalić, odcumować, posadzić pieska na kolanka, dojechać, przyczepić, wysiąść, zabezpieczyć ponton, umyć łapki - przyznacie, że trzeba być do tego trochę trzeźwym.
Trochę to już wszystko jednak nudnawe.
Czas, który tu spędziliśmy umilały nam wspaniałe obiadki i/lub kolacyjki w naszej ulubionej restauracji "Ferryman".
Restauracja powstała w 1972 roku. Wtedy była tu rybacka osada. Obecnie zarządza nią Akis, wnuk założycieli wraz ze swoim partnerem, kucharzem, Yannisem.  Kucharzem Yannis jest znakomitym. Szkolił się we Francji, a restauracja którą uruchomił w Dubaju, w hotelu Majestic zdobyła w 2013 roku miano najlepszej restauracji w Dubaju.
W Ferryman serwuje się dania i wina kreteńskie. Ale nie takie zwyczajne. Owoce morza podają tu z dziko rosnącymi ziołami. Chleb - kilka rodzajów wypiekają na miejscu, wszystkie makarony są przygotowywane w tutejszej kuchni bezpośrednio przed podaniem. Tarama, czyli pasta z kawioru też jest wyrabiana na miejscu. Niczego gotowego nie kupują. Ryby i owoce morza przywożą rano rybacy, mięso ze specjalnej hodowli bio w Heraklionie, zielenina i jadalne kwiaty też pochodzą z zakładu ogrodniczego bio - 60 hektarów. Świetnie znana turystom pita smakuje tu zupełnie inaczej. Jest to cieniutki, lekko chrupiący chlebek wyjęty z pieca tuż przed podaniem na stół.
Wiele dań tu zjedliśmy i wszystkie nas zachwycały. Wyważone smaki, rozmaitość doznań i domowa, przyjacielska atmosfera sprawiały że wracaliśmy tam znowu i znowu. Zresztą nie jesteśmy jedynymi przyjaciółmi Akisa z Polski. Tadeusz nauczył go paru słów w naszym języku i teraz dumnie je powtarza, szczycąc się tym, że goście do niego wracają.

Jeśli będąc na Krecie, zdecydujecie się pokosztować zupełnie niezwykłych kreteńskich smaków u Ferrymana, pozdrówcie od nas całą ekipę.

sobota, 18 maja 2013

15 M.J.Scott - Urok i inne kataklizmy


Znacie takie powiedzenie, niezbyt może eleganckie, ale potoczne: "Jak nie urok, to sraczka"?
Opowiemy Wam, jak można mieć i jedno i drugie. Dosłownie i w przenośni.

Kilka dni temu zachorował Kapitan. Zatrucie pokarmowe. Trudno mieć pewność co do powodu tegoż, w każdym razie towarzyszyły mu wszystkie zwyczajowe objawy. Oczywiście nasz kochany doktor ustawił leczenie i wspiera nas w dzień i w nocy. Przychodzi jednak taki moment, że trzeba psa zbadać, co przez telefon jest trudne, żeby nie powiedzieć niemożliwe.
Wiecie zapewne, że z dziećmi i pieskami takie trudne momenty występują w nocy, późnym wieczorem, wczesnym rankiem, lub późnym wieczorem podczas sztormu. Tak jak u nas wczoraj.  

Wiatr szalał, fala się zrobiła duża i ciemności już zapadały, kiedy podjęliśmy decyzję, że trzeba Rona zawieźć do kliniki. Nie jest łatwo wsiąść do pontonu w takich warunkach, a jeszcze trudniej z chorym na rękach. Fala zalewała dinghy, ale to już było bez znaczenia, bo w tym momencie spadł deszcz. Kapitan miał odpowiednie zabezpieczenie oczywiście, my nie. Ale czego się nie zrobi dla chorego pupila. Inna rzecz, że nie wolno zostawiać statku na kotwicy w takich warunkach bez obecności licencjonowanego sternika na pokładzie, po prawdzie w Grecji w żadnych warunkach nie wolno.
O wizycie w klinice powiem, że gdy nasz doktor robi zastrzyk, pies nawet się nie zorientuje, że trzeba się bać. Wczoraj do jednego zastrzyku potrzebne były cztery dorosłe osoby plus kaftan bezpieczeństwa i pięć prób. Jestem podrapana i posiniaczona jak po bójce, ale spostrzegłam, że piesek raczej na łożu śmierci jeszcze nie leży, bo energii ma tyle, że mógłby rozwalić tę całą klinikę.
W drodze powrotnej do domku jeszcze tylko poszukiwanie otwartej apteki i już do pontonu. Akurat szczęśliwie trafiliśmy na trochę mniejszy wiatr, udało się więc bezpiecznie dotrzeć na statek. Byliśmy przewidujący, zostawiliśmy oświetlony deck, widać więc było z daleka, a noc ciemna. Piesek dostał leki, a my zasłużone drinki.
 Powiedziałabym, że dość atrakcji jak na jeden wieczór, zwłaszcza po dwóch nieprzespanych nocach. Wyszłam na zewnątrz, sprawdzić czy wszystko w porządku, bo zdawało mi się że znowu bardzo wieje. I miałam rację - wiatr natychmiast wydmuchał mi zapalonego papierosa z ręki. I gdzie ten pet wpadł? Oczywiście do pontonu, na zbiornik pełen benzyny. Czy to już starczy? Ale skąd!
Po opanowaniu potencjalnie wybuchowej sytuacji, tak jakoś zapytałam Jurka czy nie urwie nam się ponton w tym wietrze. Nie, dlaczego miałby się urwać. Lina mocna, węzeł prawidłowy.
Trzeba wam wiedzieć, że na każdym statku jest jakieś miejsce dla pontonu, żeby go nie ciągnąć podczas rejsu. Na naszej łódce umieszczenie tegoż na specjalnej platformie, która jest opuszczana i podnoszona hydraulicznie jest banalnie proste i nie wymaga specjalnego wysiłku. Trzeba tylko to zrobić. Kilka minut i po sprawie. A na statku każde zaniedbanie zemści się natychmiast.
Nam się wczoraj nie chciało. Poszliśmy więc spać, nic tu po nas. Tak za długo nie pospaliśmy, bo pieskowi znowu było niedobrze. Trzeba było Ronowi pomóc, potem posprzątać, a przy okazji zrobić obchód. Wiatr się bardzo nasilił.
W momencie kiedy sprawdzałam czy lina od dinghy nie puściła, to wiecie co? Nie puściła! Wiatr przewrócił ponton do góry dnem. Zbiornik z paliwem pływa po powierzchni wody szarpany falami, Yamaha, ten znienawidzony przeze mnie od trzech lat silnik, któremu wielokrotnie życzyłam żeby się utopił, pod wodą. Teraz musiało się spełnić! Właśnie teraz! Co za niefart! Następnego dnia mamy dokonać wymiany: nasza Yamaha za nowiutki Mercury plus dopłata. Cholera, nie będzie się na co wymieniać. 
Są wszakże gorsze straty. Na wodzie unoszą się wiosła od pontonu i, co najgorsze - zabaweczki Rona; piłeczka z wyrzutnią i kółeczko z wyrzutnią. Wszystko to bardzo szybko oddala się od łódki by po chwili utonąć w czerni nocy.
Buciki nowiutkie, takie do chodzenia po jeżowcach i kamyczkach w wodzie, zakupione trzy dni temu, zatonęły natychmiast. Dwie pary.
No cóż, trzeba było walczyć ze sztormem o odzyskanie tego, co jeszcze można uratować. To nigdy nie jest proste. W takich warunkach zawsze się coś zaplącze, zaklinuje albo urwie. Najważniejsze jest jednak żeby nie było strat w ludziach i zwierzętach. Albo jak wolicie w Kapitanach.
Lekko mi się pisze, bo wszystko skończyło się dobrze, jak na te warunki, rzecz jasna. Odzyskaliśmy Yamahę, którą dzisiaj wymieniliśmy na cudownego "łatwiutkouruchamialnego" Mercurego. Nasz piesek zaczął troszeczkę jeść, wiatr ustał i przyroda udaje, jakby nic się nie stało. Tylko po grubej warstwie piachu na statku widać co się w nocy działo. Zaraz więc po porannej kawce przystąpiliśmy do mycia jachtu, zresztą jest sobota, to i tak się należało. Po południu zabraliśmy Kapitana na pierwszy po chorobie spacerek, najpierw do baru, rzecz jasna, żeby mógł sobie świat pooglądać, potem na plażę, ale nie na publiczną, tylko na Havania Beach, bo stamtąd nikt nas nie przegania. W sumie, pomijając problem z pompą zęzową, ale o tym może innym razem, uważamy dzień za udany.
Liczymy na to, że pożyjemy teraz bez uroku i bez tego drugiego jakiś czas.

środa, 15 maja 2013

14 M.J.Scott - Prawo jest prawo


Znowu zawiało. Dmucha dość poważnie, wszyscy przenieśli się więc w okolice Elounda, żeby mieć trochę więcej  krycia od lądu.
Tutaj dostępna jest plaża publiczna. Piasek, leżaki, parking, z tyłu jezdnia, chodnik, domy, sklepy. Miasto.
Kilka dni temu z powodu potrzeb spożywczych, podpłynęliśmy na plażę pontonem, zadowoleni, że przy tej okazji piesek pobiega. Ron biega, ja mam oczy dookoła głowy, bo jednak droga blisko, a Kapitan przychodzi na zawołanie, albo nie. Nie minęły trzy minuty, podbiega do mnie zdyszana, korpulentna Angielka i informuje, że tu psów wpuszczać nie wolno.
- Dlaczego?
- Bo psy brudzą, załatwiają się, a to jest plaża dla ludzi.
- Ale ja zawsze sprzątam po moim piesku - proszę bardzo, mogę pokazać że posiadam w torebce cały potrzebny do tego sprzęt; łopatkę, torebeczki, nawet chusteczki nasączone olejkami jak dla niemowlaków żeby wytrzeć pieska, oraz siebie.
- To bardzo ładnie - powiada Angielka, ale nie wszyscy tak robią, tu zresztą są znaki zakazu wprowadzania psów.
- Ale ja z morza jestem, to znaków nie widziałam.
- No to teraz już wiesz.
Angielską lady można zrozumieć dokładnie, bo bardzo się jąka, każde słowo wypowiada co najmniej dwukrotnie, żadnego więc się nie uroni tak jak w szybkiej, potocznej mowie.

Dzisiaj z powodu wiatru, postanawiamy pojechać na tę właśnie plażę, bo jest bardzo wcześnie rano, wiatr jeszcze nie pokazał pazura, poza tym nikogusieńko jeszcze nie ma, nie będziemy więc nikomu przeszkadzać.
Czy uwierzycie? 7.30 rano, miasto śpi, Grecy jeszcze nawet kawy nie piją, ledwo Ron wyskoczył z pontonu, nie wiadomo skąd pojawia się Lady!
- Już mówiłam Twojej żonie, że tu psów nie wolno wprowadzać!
- Ale tu nikogo nie ma, nie wadzimy nikomu, sprzątamy, chcemy żeby piesek sobie chwilę pobiegał i zaraz odpłyniemy
- Nie ma znaczenia! Tu są znaki! Jeszcze raz was tu zobaczę i dzwonię na Policję. 
Prawo jest prawo!
Pozostawię bez komentarza.

Obecnie Kapitan wygrzewa się na górnym pokładzie swojego jachtu, a gdy mu się znudzi, przybiega do mamci żeby go dotykać i wąchać, bo jest wtedy gorący i pachnie słońcem, prawdziwy Hot Dog. On ma całkowite do tego prawo.

sobota, 11 maja 2013

13 M.J.Scott - Wycieczka


 Lądowe wycieczki męczące są bardzo. A bo to daleko, sjesty nie ma gdzie odbyć, bo najlepiej w domku, i jak już się wzięło to auto z rent a car, to trzeba pozałatwiać maksymalnie dużo. Nie mówimy więc o zwiedzaniu, bo na to czasu nie ma, a sił to już na pewno.
Kto czytał poprzednie nasze zwierzenia, ten wie, że posiadamy na naszym pontonie zaburtowy silnik marki Yamaha, którego od trzech lat nie uruchomiłam ani razu. Mężczyźni nie mają z tym najmniejszego kłopotu. Szarpie taki i brrum! Znam tylko jedną kobietę, malutką Małgosię, która też robiła brrum. Żadnej innej to się nie udało. W związku z tym, kiedy zostawałam na statku sama, to musiałam zawierać znajomości z innymi żeglarzami, prosząc o pomoc przy uruchomieniu silnika, coby na ląd się dostać. Nie powiem, miało to również swój urok, więc na wymianę silnika przesadnie nie naciskałam. Wszystko jednak uległo zmianie odkąd mamy pieska. Ja wybiegu nie potrzebowałam, wręcz przeciwnie, a Kapitan Ron z kolei, lubi sobie pobiegać po plaży. Skoro lubi, dlaczego miałby tego nie dostać? No i właśnie dlatego teraz należy bezzwłocznie silnik wymienić na taki, który mogłabym uruchomić bez pomocy sąsiada. Przecież czasem mogę nie mieć sąsiada, albo nie lubić sąsiada, albo on mnie lub Kapitana. Nie, to ostatnie, to chyba niemożliwe!? 
W tym właśnie celu wybraliśmy się na wycieczkę do odległego o 68 kilometrów miasta Heraklion. Żeby sprawdzić czy potrafię odpalić silnik Mercury. Po co wymieniać Yamahę na inny, gdyby miało się okazać, że ten drugi też do bani? Kiedyś mieliśmy Mercurego - okropnie na niego narzekałam, ale gdy był wyregulowany, odpalałam zawsze. Dzisiaj przeprosiłam się z tym wspaniałym silniczkiem, bowiem pociągnęłam za sznureczek i.......brrum! A to oznacza wolność i niezależność. W końcu w przypadku fajnego sąsiada, zawsze można udawać że nie ma brrum.Chyba nie przypuszczacie, że coś tak skomplikowanego jak namówienie właściciela sklepu do próby silnika mogło trwać krótko? Pewnie, że nie. Już byliśmy poważnie zmęczeni, a to dopiero początek. Kapitan już bardzo się nudził, bo to żadna dla niego atrakcja, więc mimo głodu postanowiliśmy najpierw wybiegać psa. Dzika plaża pod Heraklionem jest bardzo szeroka, bardzo piaszczysta i świetnie się tam kopie dołki. Piach jest potem w oczach, w nosku, w pysku, między zębami i we włosach mamci.
Od sprzedawcy silników mamy adres do świetnej rybnej knajpy, staramy się dojechać, a wiecie, jak człowiek głodny, to nerwowy. Nie wiem czy to sezon, czy piątek, ale korek jest taki, że postanawiamy wracać do naszej małej, zacisznej, swojskiej wsi, Agios Nicolaos, do naszej knajpki, gdzie jemy pyszne, gorące, niewyszukane, niedrogie dania wśród przyjaciół, bo wszyscy się tam znają.  


Tam celebrowaliśmy moje urodziny, aby później udać się na plażę znowu z Ronem. A tu niespodzianka! Dwa pieski; jeden dostojny czarny i drugi łaciaty szczeniak. Piłeczka zbędna zupełnie. Psy tak ganiały, że tchu brak. W pewnym momencie Ron salwował się ucieczką do wody,co skutecznie powstrzymało towarzystwo. Ha! Bo trzeba być psem wodnym! Game over kiedy Ron powalił na matę tego łaciatego. Żadna to dla nas nowość.
Teraz jeszcze zakupy brrr! I do domku. Tyle wam powiem, że nigdy, przenigdy w życiu nie dostałam bardziej oryginalnego prezentu urodzinowego! Rzeźnik obdarował mnie całą stertą kości dla Kapitana, ale przecież nie dał ich Ronowi tylko mi! Dzięki rzeźniku.

Po dziesięciu godzinach tej tułaczki, kiedy Ron wreszcie dostrzegł i wywęszył domek, był tak szczęśliwy, że wykonywał każde polecenie za pierwszym razem. Hop! Siad! Czekaj. Mycie łapek na platformie. Czekaj. Wycieranie łapek. Siad. Nagroda. Do domku.
W domku jest najlepiej.




sobota, 4 maja 2013

12 M.J.Scott - Atrakcja


Dzisiaj rano w naszej zatoczce stan sprzętowo-ludzko-zwierzęcy jest następujący: Rosa Di Venti - dwoje ludzi, jeden kot, statek żaglomistrza - dwoje ludzi, dwa koty, katamaran Lovelander - dwoje ludzi, jeden czarny Labrador, no i my - dwoje ludzi, jeden szary Charcik Włoski.
My wypłynęliśmy rano w poszukiwaniu piaszczystej dzikiej plaży dla Kapitana.
Znaleźliśmy, oczywiście, niedaleko, jakieś pięć mil. Jest to wielka, rozległa zatoka położona pomiędzy Spinalonga a Agios Nicolaos. Piaszczysta, dość duża plaża, położona w południowej części zatoki jest dość trudno dostępna z lądu. Trzeba zaparkować samochód na górce, przy kościółku, a potem zejść kamienistą dróżką z wieloma klującymi krzaczkami, osami, bąkami i muchami. Raz próbowaliśmy, ale nam się nie udało.
Natychmiast po zrzuceniu kotwicy, spuściliśmy ponton i udaliśmy się na plażę celem wybiegania psa. Woda jest tu krystalicznie przejrzysta, a piasek drobniutki. Na plaży jakieś dwanaście osób zażywa kąpieli słonecznych i morskich. Psina rzuciła się natychmiast do biegania; w prawo, lewo z oszałamiającą szybkością. A żeby tak w bezdurno nie latać, znalazł sobie Kapitan korek od szampana i biegał z nim, upuszczając go od czasu do czasu żeby było zabawniej. Plażowicze natychmiast biorą aparaty fotograficzne, telefony, iPady i fotografują z każdej strony naszego pieska. Podchodzą i pytają o rasę, wiek, imię, ile urośnie itd. Jeszcze się do tego nie przyzwyczailiśmy. Kiedyś ja robiłam za gwiazdę, później nasz statek, teraz pies. Gdyby tak obserwować całą scenę od strony morza, zobaczyć by można jednego małego pieska poruszającego się z szybkością światła z prawej strony sceny na lewą i podążające za tym ruchem wszystkie główki plażowiczów.  Zastanawiam się czy nie powinniśmy pobierać  opłaty, bo w końcu Kapitan jest największą atrakcją na plaży i daje popisy warte każdej ceny, a przy tym do zdjęć pozuje fenomenalnie! Zabawa też nie trwa za długo, więc nie zdąży się znudzić, bowiem Ronowi dość szybko wyczerpują się bateryjki. Trzeba zasilać mięskiem i snem.

 Około południa przypływają tutaj wielkie, wycieczkowe statki z turystami. Dzisiaj było ich pięć, jakieś trzysta osób, bo to jeszcze nie sezon, przecież. Kotwiczą tak, że z rufy zrzucają trapy na skałki aby państwo suchą stopą mogli zejść na ląd do bąków, os i kłujących krzaczków. Na skałkach przygotowane grille, każdy statek ma swój, jest gwar i szum i zapachy. Ten czas przeznaczamy na doładowanie baterii. Gdy państwo się pokąpie, wybawi, poje i popije, plaża robi się znowu cicha, dzika i spokojna. Wtedy my tam popłyniemy.
Dzisiaj w Agios Nicolaos wielkie święto: Christ's Resurrection. Wiemy to już od dawna, ale dzisiaj ponownie, przy okazji rozmowy o psie na plaży, pewien Anglik przypomniał nam, że koniecznie trzeba przyjść wieczorem nad jeziorko. Wiecie, nad to jeziorko, którego Ron tak bardzo nie lubi. Będzie pochód, tysiące ludzi idących z zapalonymi gromnicami właśnie nad jeziorko, aby tam symbolicznie spalić Judasza. Oczami wyobraźni zobaczyliśmy jak nasz malutki piesek jest rozdeptywany przez te tysiące ludzi, bo przecież po ciemku szarego nie widać, ten mały hipochondryk płacze przeraźliwie, mamci serce się kroi, tatuś znerwicowany, wiecie co? Zostaniemy w domku. Widać takich macie korespondentów na jakich zasłużyliście, przykro, ale nie jesteśmy gotowi na takie poświęcenia.

Kiedyś w Cannes śmialiśmy się do rozpuku na widok pań pchających przed sobą wózeczki, podobnych do dziecięcych, ale przystosowanych dla małych piesków. Parasolka chroniącą przed słońcem absolutnie obowiązkowa. Śmiechy, śmiechami, ale na dzisiejszy wieczór taki sprzęt byłby jak znalazł! A to dopiero byłaby atrakcja!



czwartek, 2 maja 2013

11 M.J.Scott - Wilk morski - pierwsze objawy


Dokładnie pierwszego dnia maja wodne taksówki rozpoczęły rozwożenie turystów na zwiedzanie Wyspy Trędowatych i na kąpieliska w pobliskich zatokach. Wczoraj do naszej samotni przybył stateczek pełen Ślązaków. Pokąpali się, pośmiali i odpłynęli. Wieczorem natomiast przypłynęła żaglówka na nocowanie, mieliśmy więc towarzystwo.
Żaglomistrz z dwoma kotami za mną
Trochę już nudnawo tak stać ciągle w jednym miejscu, zwłaszcza że plaża kamienista, a kamyczki kłują w nóżki, to biegać się nie chce. Ale trzeba się uczyć nowych rzeczy przecież, więc gdy ponton dopływa do brzegu, to piesek myk i wyskakuje sam, nie czeka już na pomoc. Woda nie problem. (Na razie płytka). Gdy już wszystkie krzaczki obwąchane, wtedy Kapitan wskakuje do dinghy, lub siada obok i czeka na podwózkę do domku. Wtedy gdy zdecyduje. Jeszcze sam nie próbuje odpłynąć i wcale się nie dziwię, bo tej Yamahy też nie umiem odpalać.
Tak w ogóle to nie jest bardzo lądowy pies. Wcale się nie rwie na te wycieczki, szybko mu się nudzi, bobki kozie też już be, więc co tam siedzieć? Siku i do domku!

Statek z kotem przede mną

Dzisiaj na nasze kotwicowisko przypłynął "Rosa Di Venti" z kotem na pokładzie.
Po paru godzinach przybył następny, też mono, z trudną do odczytania nazwą, ale wiecie: lorneta i mam! Co tam nazwa, znalazłam coś bardziej interesującego. Mianowicie na śródokręciu mają wielką, białą skrzynię, a na niej piękny napis: "Mobile sail repair." I dalej adres mailowy. Piękny ten napis jest, dlatego, bo właśnie potrzebujemy naprawy, wprawdzie nie żagla, bo tego aktualnie nie posiadamy, ale takiego daszku nad fotelami dziobowymi. W ubiegłym roku, na Zakintos, kiedy dopadł nas ten straszny sztorm, wiatr zabrał nam bimini, materace dziobowe, oraz zniszczył ten cudny, bardzo praktyczny daszek właśnie. 

 Kolejna nauka: kiedy nie chce ci się szukać na lądzie żaglomistrza, bo jest gorąco, daleko i w ogóle lądu dawno masz już dość, nie wyrzucaj sobie, po prostu pomyśl, żeby jakoś się samo zrobiło i się zrobi!
Bierzemy psa, daszek i skrawki tkaniny która będzie potrzebna do naprawy, jedziemy do majstra. Przy okazji wypróbowaliśmy nową metodę bezpiecznego przewożenia psa. Kamizelki już nie zabieramy, bo Ron i tak u mamci na kolankach. Dziś wieczorem troszkę wiało, piesek wlazł pod moją koszulkę i bardzo dobrze się tam czuł, a ja miałam zwolnione obie ręce. Okazało się to zbawienne, bowiem żaglomistrz ma dwa koty! Wyszły na deck na powitanie, oczy miały bardzo, bardzo okrągłe, a Ron trzęsąc się z podniecenia nie mógł się z mojej koszulki uwolnić. Całe szczęście.

Stoimy więc sobie tutaj w Spinalonga w trzy statki i na każdym zwierzaki!
Daszek będzie gotowy na jutro.


środa, 1 maja 2013

10 M.J.Scott - Witaj wolności !


Dzisiaj o 16.25 czasu lokalnego udało nam się wreszcie opuścić Marinę. Nie to, żeby była zła, nie, przeciwnie. Kameralna, czysta, niedroga, ludzie mili, spokój, cisza. Ale do wody ciągnie, do przestrzeni, wolności i radości.
Oczywiście, jak każdy opuszczający Marinę statek, pożegnaliśmy towarzystwo potrójną syreną. Wspaniałe pożegnanie mieliśmy w naszej ulubionej knajpie Spugofulis, dostaliśmy w prezencie butelkę Raki na pamiątkę. Wobec czego, przepłynęliśmy obok, dając również potrójną syrenę. Były pozdrowienia wszystkimi rączkami jakie były w restauracji. Pyszne jedzonko! Ron zeżarł dzisiaj półtorej szpadki suvlaków z kurczaka. Jak nasz pies coś je, to musi być wyborne, bo to francuski jest piesek.
To nie jest tak, że już wszystko zrobione "na gotowo", w żadnym razie! Ale teraz, kiedy możemy zaczepić naszą kotwiczkę w Spinalonga i cieszyć się przyrodą, nie ma dla nas znaczenia dzień krócej, dwa dni dłużej. Spokojnie możemy poczekać na części zamienne.
Pierwszy rejs Kapitana Rona przebiegł zupełnie spokojnie. Był tak zdziwiony i wystraszony dźwiękiem silników, ruchem statku, że całą drogę przespał. Byliśmy na górnym pokładzie, wszystko ciekawe, nowe, ale trochę wiało i zapewne też troszkę strachu, bo skulony tulił się raz do mnie, raz do Jurka. To nie była wielka podróż, osiem mil zaledwie, ale ile radości!


Spinalonga, to ostatnie nasze kotwicowisko ubiegłego sezonu i pierwsze obecnego. Naturalny port kryty z każdej strony lądem. Podłoże piaszczyste, sześć metrów głębokości - słowem raj! Dość długo staliśmy tutaj ubiegłej jesieni, ale na lądzie nie byliśmy ani razu. Jak ten pies nas odmienił! Ledwo kotwica załapała, natychmiast spuszczaliśmy ponton, Kapitan został ubrany w kamizelkę ratunkową i jazda na plażę, żeby sobie piesek powąchał, bo przecież mnóstwo nowych zapachów. Na razie do kóz nie poleciał, stawia uszy, nasłuchuje, węszy, ale trzyma z nami kontakt wzrokowy. Niestety, wiemy, że to długo nie potrwa.
Nareszcie po spacerku mogliśmy usiąść na decku z winkiem, z nóżkami wylegującymi się na kanapce, i wszystko byłoby jak za dawnych czasów, gdyby nie to, że przybyły nam cztery nóżki. Bardzo długie nóżki, do tego maleńkie ciałko, a w nim wielka duszyczka i mnóstwo miłości i zaufania.