środa, 28 sierpnia 2013

25. M.J.Scott - Jak chorować (to tylko) w Grecji

Jakiś czas temu na wyspie Kos, w Marinie poznaliśmy fajnych ludzi; Andrzeja i Hanię. Gadka, szmatka, byliśmy razem na kolacji, tacy świeżutcy żeglarze, pytali dokąd płynąć, gdzie jest fajne kotwicowisko. Zarekomendowaliśmy im zatokę Panoramitis na Symi.
My już nie zamierzaliśmy tam wracać, bo po pierwsze już tu się nastaliśmy, a po drugie przyszły osy i boję się o siebie (ostatnio mnie użądliła a mam wielkie odczyny alergiczne) i o psa.
Ale co tam na morzu sobie możesz zaplanować! Wiatr po prostu nie pozwolił płynąć gdzie indziej. Tak więc znowu Panoramitis!
Patrzymy: przy kei stoi statek z polską banderą. No i kto? Oczywiście Andrzej i Hania! Z tym że Andrzej z unieruchomioną ręką. Okazuje się, że podczas rejsu fał grota wybił mu bark.
Poszliśmy razem do jedynej tutaj taverny na wspólną kolację, przy której szczegółowo opowiedzieli nam jak trafili do doktora Xantosa, potem do szpitala na Rodos. Wiadomo, choroby - temat rzeka, a jeszcze na obcej ziemi!
Jurek jak zwykle wziął krewetki. Tu na Symi jest specjalny gatunek; są takie zupełnie malutkie że wcale ich się nie obiera, Jurek jadł je wielokrotnie bo to jego przysmak.
Wypiliśmy we czwórkę litr wina, to niewiele, bo nie było za dobre. Po kolacji zaprosiliśmy Hanię i Andrzeja do nas i już wtedy Jurek wychodził do toalety, ale nic nie mówił. Dopiero gdy odwiózł pontonem gości, okazało się, że wymiotował całą powrotną drogę.
Nigdy nie sądziłam, że skorzystamy z andrzejowych doświadczeń, ale niestety tak się stało. Od doktora Xantosa aż po szpital na Rodos. Gdy bowiem okazało się, że domowe metody leczenia nawet po konsultacjach telefonicznych z lekarzem domowym nie dają rady, daliśmy szansę doktorowi Xantosowi na wyspie Symi.
Taki gabinet skromny, ale z możliwością nocowania pacjentów, po którym Ron poruszał się swobodnie, bowiem doktor stwierdził że tylko głupi ludzie nie doceniają, że pies nie chce opuścić przyjaciela w potrzebie i że jak najbardziej ma być razem z nami wszystkimi w gabinecie. (Chciałam z psem posiedzieć w poczekalni).

Po kilku dniach stało się jasne, że Xantos ze swoimi skromnymi możliwościami diagnostycznymi też nie dał rady. Wtedy w dość dużym pośpiechu udaliśmy się statkiem na Rodos. Wcześniej zadzwoniłam do naszego zaprzyjaźnionego agenta, Nikosa informując go jaka jest sytuacja. W odpowiedzi usłyszałam:
"Podaj swoją pozycję, wysyłam ci Coast Gard". Nikos nie wiedział, że potrafię się sama przepłynąć statkiem. Poprosiłam o miejsce w Marinie, pomoc przy cumowaniu i taksówkę do szpitala. Temperatura ciała Jurka przekroczyła 41 stopni.
Przy kei czekało na nas z piętnaście osób i samochód z Grekiem służącym pomocą wszelaką.
Okazało się że Jurek w szpitalu zostaje, zapytano go czy nie ma tu na Rodos jakichś przyjaciół, albo znajomych. Odpowiedział, że ma żonę, która jutro przyjedzie. Wszyscy się bardzo ucieszyli na tą wiadomość, bowiem tutaj z pacjentem się nie rozmawia o stanie jego zdrowia, tylko z rodziną. Pacjent przybywa do szpitala z rodziną. To tutaj norma. Tak do piętnastu osób tej rodziny to też norma. Szwendają się po całym szpitalu, przynoszą ciasta i całe obiady, biesiadują razem ze swoim chorym. Nie wiem po co te obiadki, bo to co widziałam na szpitalnych tacach wyglądało bardzo dobrze, nie próbowałam, bo Jurka odżywiano pozajelitowo.

Zarówno w budynku szpitala jak i przed widuje się dość sporo ochroniarzy. Czego oni tak tu chronią? - zastanawiałam się. Okazuje się, że gdy rodzina nie jest zadowolona z poczynań lekarza, dochodzi do rękoczynów. Może dlatego lekarze są bardzo mili, pielęgniarki też. Nie ma tu zwyczaju dawania czegokolwiek, nawet kwiatów czy czekoladek. Każdy stara się najlepiej jak umie i basta.
Codziennie rano brałam taksówkę żeby dojechać do szpitala. I codziennie każdy zadawał to samo pytanie:
- A po co jedziesz do szpitala?"
- Mąż tam leży.
- O jej! A co się stało?.........i tak dalej
Cała droga jakoś zleciała na pogawędkach. Oni naprawdę dowiadywali się z troską, nie z durną ciekawością. To miłe.
Rodos nie jest dużym miastem, więc po kilku dniach zdarzało się, gdy będąc z Ronem na spacerze, zatrzymywała się obok taksówka i kierowca wołał do mnie: "Maja, how are you? How is your husband, better?" Też miłe.
Wieści szybko się rozchodzą, więc cała Marina wiedziała, że Maja została sama. W życiu nie miałam takiej kolejki do zaopiekowania. A niektórzy to naprawdę chętni byli do pomocy wszelakiej!

Na początku był problem co zrobić z naszym niezupełnie karnym pieskiem, nienawykłym do zostawania w domku. Przecież by wył i szczekał cały czas. Oczywiście nasz agent (o którym już pisałam), Nikos, wymyślił że mogę psa zostawiać u nich w biurze. Cały czas będzie miał towarzystwo, mają klimę, będzie dobrze. I tak właśnie robiliśmy.
Wreszcie nadszedł dzień gdy mogłam męża zabrać ze szpitala do domu. Idę więc do Nikosia zapłacić za Marinę (pamiętajcie:  jest pełnia sezonu, każde miejsce na wagę złota) i słyszę coś takiego:
"Przestań Maja, nic nie płacisz, przecież wy mieliście emergency, a my jesteśmy przyjaciółmi."
Nie wziął od nas ani grosza za Marinę, prąd, wodę, opiekę nad psem. No i co wy na to?
Nie życzę wam chorób, ani wypadków, ale jak już musicie, wybierajcie Grecję! W końcu kraj Hipokratesa i bardzo miłych, pełnych empatii ludzi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz