poniedziałek, 29 lipca 2013

24.M.J.Scott - Morze Egejskie kontra Scottowie 1:0

Skoro Turcja się nie udała to trzeba mieć plan B.
Sporady Północne! Archipelag położony na północnym zachodzie Grecji, ponoć piękne wyspy, mało uczęszczane turystycznie, no i Morski Park Narodowy. A do tego mało wieje, a jak porównać z Cykladami, to właściwie wcale nie wieje.
Jest tylko jeden malutki problem: jak się tam dostać? Kierunek jest słuszny - północno-zachodni, dokładnie stamtąd wieje Meltemi. Wieje dzień i noc, a potem następny i następny. Przerwy są bardzo króciutkie, kilkugodzinne. Bierzemy więc mapy i kombinujemy. Gdyby było jakieś "okno" pogodowe można by posuwać się na zachód aż do kanału między stałym lądem, a wyspą Evvoia, potem na północ kanałem, około 90 mil i rzut beretem na Sporady. W kanale oczywiście wieje również, ale to nam nie przeszkadza, za to nie ma fali.
Druga opcja planu B to płynąć na północ wzdłuż wybrzeża tureckiego, a potem na zachód zwiedzając po drodze półwysep Khalkidhiki, albo Akti, gdzie nie wpuszczają kobiet oraz nawet zwierząt rodzaju żeńskiego. Republika Mnichów. Statek z kobietą na pokładzie (jak ja) nie może się zbliżyć do lądu na mniej niż milę. Ron ma farta że jest chłopcem. Ja zostanę na statku, a chłopcy pójdą na spacerek.
Piękna jest też Marina w Thessalonikach, bo tuż przy piaszczystej plaży. Ron mógłby sam sobie chodzić na plażę (hahaha).
No tak, ale to okropnie daleko, a po drodze za wiele tych miejsc, które koniecznie trzeba odwiedzić to nie ma.
Wracamy do pierwszej opcji: będziemy przcinać Egejskie pod wiatr i falę (!)

Patmos
W tym celu udaliśmy się najpierw na wyspę Leros, a następnie na Patmos. Piękna ta wyspa należy już do Archipelagu Cykladów, według jednych, według innych to najbardziej na północ wysunięta wyspa Archipelagu Dodecanese. Słynie z Monasteru Św, Jana, który, wielki, wznosi się na okazałym wzgórzu. Zbudowany z szarego kamienia wyraźnie kontrastuje z osiedlami białych, sześciennych domów. Wyspa jest brązowa o bardzo ciekawej linii brzegowej, sprawia wrażenie bardzo uporządkowanej i schludnej. Nawet porcik wygląda ciekawie, ale nie stanęliśmy tam, ponieważ wiemy, że w czasie gdy wieje Meltemi chodzą tam potężne szkwały, wiatry spadowe. Poza tym nie mają prądu przy kei i jest duży ruch promów, które przywożą turystów na zwiedzanie Monasteru.
Stanęliśmy na noc w uroczej dzikiej zatoce o nazwie Agriolivadhiou. Spaliśmy dobrze. Wcześnie rano, sprawdzanie meteo, bo wczoraj wydawało się, że dziś właśnie będzie "okno" na przejście do Mikonos. To byłby już duży skok, połowa drogi do kanału. Na Mikonos przeczekamy, pozwiedzamy, a potem popłyniemy następnym rzutem do kanału. Brzmi nieźle, co? Jest okno. Wychodzimy. Do cypla Patmos idzie nieźle, potem coraz gorzej. Fala niby niewielka, ale rzuca nami we wszystkie strony, huk potworny, fala wali w burty, rozbija się o dziób wdzierając się na pokład, szyby zalane, w szafkach wszystko się przewala. Ron drży ze strachu, nie może sobie znaleźć miejsca, na rączkach też nie chce być. Patrzę na niego i mam wrażenie, że zaraz zejdzie na zawał. Po godzinie poddajemy się, wracamy. W zatoce Groikou jakby nigdy nic; przyjemna bryza, spokój, cisza. Jak to przed burzą, bo dziś wieczorem znowu da popalić. Kapitan wrócił do żywych, przeszliśmy się po lądzie, teraz odsypia ten okropny stres.
Tak więc znowu okazało się, że nie wygrasz z Naturą. Nie ma przejścia na północ o tej porze roku. Wszyscy teraz spływają na południe, z wiatrem i falą.

No i co dalej? Aktualnie szukamy planu C.

piątek, 26 lipca 2013

23. M.J.Scott - Jak nie zdobyliśmy Turcji

Sześćset lat nieprzerwanych stosunków dyplomatycznych między Polską a Turcją! Nawet kiedy Poska nie istniała, Turcja uznawała nasz wirtualny kraj. Wiemy to od ludzi, którzy świetnie na dyplomacji się znają. Planowaliśmy przytoczyć ten fakt w przypadku, gdyby wystąpiły jakieś problemy przy przekraczaniu granicy grecko-tureckiej. Ale właściwie jakie problemy?

Żeby udać się do Turcji należy mieć ważny paszport i wizę. Każdy to wie. Nasze paszporty gdzieś leżą, ale gdzie, tego akurat nikt nie wie, a nowe będą dopiero na koniec lipca.  Ale gdy nasz sąsiad, Włoch, Gabrielli powiedział nam, że Włosi nie tylko bez paszportów, ale również bez wiz wjeżdżają do Turcji, a potem roztoczył przed nami wizję tych pięknych zatoczek, dzikich plaż i braku hoteli na lądzie, nasz apetyt na Turcję spotęgował się ogromnie. Wtedy Jurek zaczął sprawdzać po raz setny jak to właściwie jest z tymi paszportami, bo może gdy przypływa się statkiem to jest inaczej? Wreszcie dodzwonił się do jednego agenta, bo trzeba wam wiedzieć, że w Turcji odprawę statku załatwia się za pośrednictwem specjalnych agencji, bo nikt przez to nie przejdzie o własnych siłach, i ten agent stwierdził, że nowe przepisy dadzą się tak nagiąć, że da się to załatwić.
Czyż to nie piękne?
M.J.Scott - Kapitan Ron w Bodrum

Zakupiliśmy więc flagę Turecką oraz żółtą, którą wywiesza się jako znak, że statek jest przed odprawą i w drogę! Droga była krótka, bo z Mariny na wyspie Kos do Mariny Bodrum w Turcji jest około 10 mil. Stanęliśmy na kotwicy, a Jurek popłynął pontonem z kompletem dokumentów do agencji. Wszystko na razie szło dobrze. Po kilku godzinach agent zadzwonił, że dokumenty są gotowe i że należy zacumować statkiem przed urzędem celnym. Tak zrobiliśmy. Teraz tylko ostatnia drobna formalność - paszporty. No właśnie.
Nawet nie było komu przytaczać argumentu o sześciuset latach tradycji dyplomatycznej między naszymi krajami, ponieważ pracownik agencji na wszystko co się do niego mówiło kiwał głową i powtarzał: "yes". On z kolei mówił perfekcyjnie że należy mu się 150€. Mamy więc zupełnie niepotrzebny turecki Transit Log za jedyne 150.
No cóż, wróciliśmy do Grecji, flagę żółtą zamieniliśmy na grecką, a na uspokojenie stwierdziliśmy, że to na pewno jakiś znak. Skoro tyle jest przeszkód i tak się nie układa, to nie ma się co upierać, widocznie nie powinno nas tam być. Ja tam przesądna nie jestem, ale co mi zależy splunąć trzy razy przez lewe ramię?

Poza tym w pięknej Grecji tyle jeszcze jest do zobaczenia!

22. M.J.Scott - Kos. Kapitan Ron poleca

Wyspa Kos powitała nas dużym wiatrem i trudnym wejściem do wyznaczonego miejsca przy pontonie "B". Z góry zapowiedziano nam, że możemy być w Marinie maksymalnie dwie noce, ponieważ rozpoczynają się doroczne regaty, w związku z czym wszystkie miejsca mają zajęte. Dobre i to.
Przypłynęliśmy tu odebrać nasze nowe bimini i zrobić odprawę do Turcji. Bimini zamówiliśmy w serwisie posprzedażowym firmy Jeanneau, w ubiegłym roku, zaraz po sztormie na wyspie Zakintos. Sztorm zabrał nam wtedy jeszcze kilka innych rzeczy, dobrze że nas oszczędził. Serwis jak widać działa błyskawicznie, bo nie minął jeszcze rok, a oni już wysłali paczkę na Kos, zapewniając że powinna już tam być. No cóż, nie ma.

Tuż po zacumowaniu, jako następny wszedł do Mariny regatowy jachcik z polską banderą. Dostali miejsce naprzeciw nas. I tak poznaliśmy kolejnych wspaniałych ludzi na naszym żeglugowym szlaku: Hanię i Anrzeja. Nie wiemy jak ich głowy dzisiaj, ale nasze po tym poznawaniu są w stanie "kompletnej korozji" jak by powiedział Nikoś Dyzma.

A tymczasem wieje i wieje i wiać nie przestaje. Autochtoni są zupełnie zaskoczeni i mówią, że to takie zimowe jeszcze wiaterki, bo na Kos Meltemi rozpoczyna swoje tango dziesiątego sierpnia. Nie wcześniej i nie później. Żal im turystów, którzy przez ten wiatr często nie mogą korzystać z przepięknych plaż. Wiemy to z przekazu, bo machina biurokratyczna powoduje, że na kilka ładnych godzin zajęci jesteśmy załatwianiem formalności przy wyjeździe do innego kraju, poza Unię w końcu. Szczęśliwie wypożyczyliśmy samochód, bo urzędy rozsiane są po całym mieście. Jeździmy więc od jednego do drugiego urzędu, przy okazji podziwiając miasto. Natychmiast porównujemy z wyspą Rodos. Nasze wrażenia są podobne. Kos jest zdecydowanie przyjemniejsza. Więcej powietrza, mniej ludzi, dużo czyściej i bardziej elegancko.
Wkurzające jest jedynie to, że każdy z kim rozmawiamy wysyła nas do tej samej włosko-polskiej knajpy, tak o niej mówią. Jak by mało tu knajp było!
"Jeśli lubicie włoską kuchnię, taką prawdziwą włoską, nie dla greków włoską, koniecznie tam idźcie. Pogadacie sobie w waszym języku, będziecie zadowoleni."
Przecież my cały czas mówimy w naszym języku.
Przejeżdżając główną ulicą, bo za dużo ulic tu nie ma, na wszelki wypadek rzucamy okiem. Wokół piękne, ukwiecone, udekorowane restauracje, jedna od drugiej ładniejsza, a ta ........taka zwykła, skromna, jakby wcale tu niepasująca. W dodatku zupełnie pusta. Po prawdzie było jeszcze za wcześnie na obiad, ale jak chcesz do czegoś się przyczepić, to zawsze coś znajdziesz.
Wreszcie wieczorem, już po wybieganiu psa, zakupach i prysznicu, oddajemy samochód, a facet z rent a car co mówi? "Idźcie do tej włoskiej knajpy, tu, zaraz obok!"
No tego już było za wiele, postanowiliśmy sprawdzić co się za tym kryje.
Poszliśmy nieufni.
Od progu mówimy po polsku: "Nasłali nas tu na was".
Wszyscy tam mówią po polsku. Aneta, oczywiście, świetna menadżerka, żona Antonia. Antonio, vel Adonis, jak sama nazwa wskazuje.....Grek z włoskimi korzeniami, też zasuwa w naszej rodzimej mowie, jakby się urodził w Zawierciu. No nic, gadać każdy może, zobaczymy czy z gotowaniem też tak dobrze im idzie!  Zamawiamy dania podstawowe: bruschetta - trzy rodzaje. To niby prosta sprawa; taka grzaneczka z czymś tam na wierzchu, ale spróbujcie to zamówić w dziesięciu różnych restauracjach nazywającymi się włoskimi, a zobaczycie, że niełatwa to sprawa. Zaczęło się wyśmienicie. Wykwintnie, ale bez zadęcia. Do tego mieli najprawdziwsze włoskie wino w cenach bardzo umiarkowanych. Czerwone Montepullciano, lekko schłodzone, tak jak lubimy. Już było dobrze. Restauracja zaczęła się zapełniać. Aneta z wieloma klientami wita się wylewnie - widać stali bywalcy. Towarzystwo bardzo międzynarodowe. Do wielu stolików podchodzi Adonis, pogada chwilę, coś tam poustalają, potem wjeżdżają na stoliki najróżniejsze dania. Podejrzewam, że prezentację, Gordon Ramsay oceniłby wysoko. My dostaliśmy vongole z linguini i pizzę. Z programów Magdy Gessler wiem jak sprawdza się pizzę. Ciasto cieniutkie, chrupiące wręcz, i Pani Magdo, "stało". Linguini al dente, pyszny sosik, a muszelki akurat; nie za miękkie, nie za twarde. Pychotka!
Siedzimy, gadamy, popijamy. Druga tura konsumentów już zbiera się do domu, a tu, nagle wpadają nasi nowi znajomi z Mariny. Grappa, wiadomo jest najlepsza na taką okoliczność. Ale czujny kucharz zauważył, że nasz pies taki chudy jest okropnie, proponuje więc jagnięcinę, którą gotował na obiad dzieciom, troszkę zostało. Nie wypada odmówić, ale pies wybredny jest jak rzadko, wątpimy czy zechce choć powąchać. A tu niespodzianka: Ron rzucił się na jedzonko jak wygłodzony wilk. Czy potrzebna jest lepsza rekomendacja?
Pamiętajcie! Kapitan Ron poleca: gdy losy rzucą was na wyspę Kos, natychmiast odwiedzajcie "La Trattoria Degli Amici". Ugoszczą was domową atmosferą, świetnym jedzeniem, wybornym winem i bardzo umiarkowanymi cenami.

No i będziecie mogli pogadać w waszym ojczystym języku, rzecz jasna.

piątek, 19 lipca 2013

21. M.J.Scott - Dwa razy do tej samej rzeki

Pamiętacie jak zachwyciliśmy się zatoką Panoramitis na wyspie Symi? Byliśmy tam znowu, bo skoro tak pięknie, dlaczego nie? I co? Całkiem inna rzeka!
Przede wszystkim pełno os. Wydaje nam się, że to z powodu odpadków i śmieci, choć pozornie jest dość czysto. Ale jednak turyści zostawiają wszędzie gdzie popadnie niedojedzone resztki pożywienia, kości, ości, rybie łby. Pewnie trudno nad tym zapanować. Oczywiście taka osa to zaraz na mnie się uweźmie i użądli. Bo ja największe mam odczyny. Boli i puchnie strasznie. Rona też pogryzły jakieś potwory, takie które siedziały w tych cudnych krzaczkach, którymi tak zachwycaliśmy się poprzednim razem. Liże się teraz, drapie i wygryza te swędzące miejsca.
W sklepiku wybór marny, za ladą dzieciak, taki ze trzynaście lat, tatuś gra sobie na gitarze, a mały będzie tam zasuwał całe trzy miesiące. Wszyscy bardzo mili oczywiście. Knajpa też bez życia, mimo, że turystów trochę najechało.
Powiało smutkiem.

A teraz historia najgorsza: w miejscu gdzie cumujemy nasz ponton wybierając się z psem na spacer jest malutki betonowy pirs, który prowadzi do schodów po których wchodzimy na naszą alejkę. Na górze hotelik, przy pirsie maleńka plaża, taka dla jednej rodziny. Na plaży stoi chłopiec, na oko ze sześć lat. Ron wyskakuje z pontonu, podbiega do chłopca, ale niezbyt blisko i poszczekuje merdając ogonkiem. Chłopczyk natychmiast podnosi kamień wielkości pięści (dorosłej pięści) i rzuca nim w kierunku psa. Miał dużo szczęścia, że nie trafił, bo ja też mogłabym zareagować odruchowo. Podchodzę do małego i głaszcząc go po główce mówię, że źle zrobił. Oczywiście że się nie rozumiemy, ale przecież intuicyjnie on wie, że mówię o malutkim, dobrym piesku, który jest jeszcze dzieckiem i chce się bawić. Żal mi się zrobiło małego, bo skoro rodzice, którzy to wszystko obserwują nie reagują, to do czego doprowadzi malca ten jego strach przeradzający się w tak potwornie nienawistne odruchy?
Dzieci często biegają z jakimiś mieczami, pistoletami, krzycząc i strasząc inne dzieci oraz zwierzęta, dlatego Ron boi się dzieci i omija je wielkim łukiem. Ale przyznać muszę, że po raz pierwszy widziałam tak brutalne zachowanie w wykonaniu małego dziecka. Nie ma mowy, musiał to już widzieć.


I tym sposobem skończyło się dla nas Symi. Nie wejdziecie dwa razy do tej samej rzeki.

niedziela, 14 lipca 2013

20. M.J.Scott - Soda, soda , soda

Wcale nie chodzi o płynny dodatek do dżinu. Nie, nie!
Będzie mowa o sodzie oczyszczonej i jej wielu zastosowaniach. I najgorsze w tym wszystkim jest to, że ci którzy to teraz czytają pewnie wszystko to doskonale wiedzą, ba, nawet stosują, a ja właśnie "odkryłam Amerykę".

A było tak:
Stoimy w Lindos na wyspie Rodos wypuszczając korzenie. Dzieje się tak z dwóch powodów; jest tu pięknie, to po pierwsze, a po drugie wieje Meltemi, więc i tak nie możemy się ruszyć.
Codziennie rano, bardzo rano, jeszcze przed poranną kawką wyjeżdżamy na plażę na biegi. Kapitan biega od ciasteczka do ciasteczka, a gdy go to zmęczy, bądź znudzi kopie doły. Kopie z takim zapamiętaniem jakby spodziewał się tam znaleźć skarb jakiś. Przednie łapy pracują szybko i wytrwale, dołek obok dołka, tunel, potem jeszcze jeden dołek. Pyszczek, oczy uszy, wszystko w piachu. Wszystko na psie i dookoła psa też. W ciągu dnia przysypiamy, a wieczorem, tuż po zachodzie znowu na plażę na bieganie i zabawy.
Któregoś wieczora zauważyłam straszną rzecz. Ronie zapewne zapadł na jakąś okropną, nieuleczalną chorobę pazurów wokół których widniały rozpulchnione, zaczerwienione obwódki, a w nich pazurki jakby zaraz chciały powypadać. Wobec czego zanim moje włosy wypadły z rozpaczy, zwróciłam się po radę do Karoliny, która wyhodowała Rona i wiele innych charcików też. Natychmiast poprawiła się moja kondycja psychiczna gdy już wiedziałam jak działać w przypadku zatarcia z powodu piachu i słonej wody. Nabyliśmy tutejszy odpowiednik naszego oxycortu (Grecy twierdzą, że zdecydowanie lepszy) i jeszcze sodę oczyszczoną. Sodę! Zupełnie zapomniałam, że sodę kiedyś używało się do robienia okładów, a nie tylko do pieczenia ciasta. Czekając aż wchłonie się ten grecki oxycort w poduszeczki Kapitana tak żeby maści nie zlizał, zapytałam googla jakie są zastosowania sody oczyszczonej. Nie uwierzycie co taka soda potrafi! No prawie wszystko!

"Dodana do ciasta ma właściwości spulchniające, doskonale czyści fugi i pomaga na zgagę. Sprawdza się w kuchni – zmiękcza wodę, usuwa z dłoni i desek do krojenia zapach czosnku i cebuli, czyści wszystkie kuchenne sprzęty, usuwa z lodówki brzydkie zapachy, zapobiega rdzewieniu, gasi tłuszcz… W łazience zastępuje wybielacz do prania, jest zamiennikiem talku, nadaje się do szorowania armatury…"
"Z odrobiną sody można doprowadzić do porządku cały dom: umyć okna, uprać dywany, wyczyścić srebra, zlikwidować plamy z herbaty i kawy, usunąć brzydki zapach z butów, odświeżyć zapach w szafie, doczyścić żelazko…
Sodę stosuje się również w przemyśle farmaceutycznym i kosmetycznym (na przykład w paście do zębów), jest dodawana do pasz dla zwierząt, znajduje się w barwnikach, środkach wybuchowych i… gaśnicach. Co najważniejsze, soda oczyszczona to substancja nie tylko skuteczna, ale przede wszystkim eko."

Po co ja kupuję tyle różnych środków i preparatów do prania, czyszczenia, odplamiania? - pomyślałam. Przecież starczy kilogram sody i załatwi się wszystko! Póki co znalazłam w przegródce na przyprawy 80 gram. Postanowiłam wypróbować ten fantastyczny wynalazek jako pochłaniacz zapachów w toalecie Kapitana. Podsypałam trochę proszku pod podkład na który robi się siusiu i......naprawdę działa! W toalecie psa nie ma już brzydkiego zapachu o który w tutejszych upałach było szczególnie łatwo.

Jestem tak zachwycona, że postanowiłam się z wami podzielić moim najnowszym odkryciem, wybaczcie więc że nie o pływaniu tym razem, ale życie nie z samego pływania się składa. Ronowi łapki goją się bardzo szybko, a my przystępujemy do testowania sody przy myciu statku. 

wtorek, 9 lipca 2013

19. N.J.Scott - Rodos na pierwszy i drugi rzut oka


Już w przewodniku dla żeglarzy przeczytałam, że albo się w Rodos zakocham, albo znienawidzę tę wyspę.
Pierwsze wrażenie zupełnie koszmarne. Zatłoczona Marina, pełno śmieci, ruch przy kei okropny, awaria prądu, co oznacza brak klimatyzacji, a na słynnej starówce nie ma gdzie nogi postawić, o czterech nóżkach nie wspominając.
Szybciutko jednak stąd wylecieliśmy do Warszawy.
W Warszawie wprawdzie śmieci nie walały się po ulicach, ale akurat wybuchła ustawa śmieciowa.
Po powrocie na Rodos postanowiliśmy dać wyspie drugą szansę. Z samochodu oglądaliśmy kolejne plaże, do niektórych nawet zjeżdżaliśmy żeby sprawdzić jakość piasku, a raczej żwirku, gdyż większość tutejszych plaż to skałki lub żwirek. O spacerkach w ciągu dnia mowy nie było z powodu upału (klima ledwo dawała radę), oraz zatłoczenia. Leżak przy leżaku, parasole stykają się ze sobą, jest tak gęsto, że trudno przechodzić. Dobrze, że mamy tu w Grecji najchłodniejsze lato od czterdziestu lat. Temperatura nie osiąga nawet 40 stopni. Żyć nie umierać!

Od agenta w Marinie dowiedzieliśmy się, że absolutnie musimy dojechać do Lindos.
Agent wart jest wspomnienia. Firma nazywa się Navigo. Dostaliśmy tutaj taki serwis jakiego jeszcze w żadnej Marinie nie mieliśmy. Załatwiali za nas wszystko. Statek był dopilnowany, umyty. Samochód podstawili na keję, router do internetu kupili, przynieśli na statek, nigdzie nie musieliśmy chodzić, szukać. No i przede wszystkim pomogli nam nareszcie zamknąć kontrakt z Cosmote, czego nie udało nam się zrobić wcześniej. Oczywiście stempelek w Transit Logu znalazł się tam automatycznie.
Pamiętajcie! Jeśli chcecie wejść do Mariny na Rodos, dzwońcie do Navigo i nie macie już żadnych problemów.
Dotarliśmy do Lindos, która jest piękną zatoką, naturalnym porcikiem, otwartym tylko na wschód, a ponieważ o tej porze roku przewaga wiatrów jest z północnego zachodu, można czuć się w miarę bezpiecznie. Zatoka posiada dwie piaszczyste plaże; jedną długą i szeroką, świetną do biegania na długim dystansie - niestety w jednej z tavern mieszka zły Rotweiler, druga plaża jest maleńka, kameralna. W środkowej części niewielkiego wzgórza widać charakterystyczne dla tego miejsca zbudowane kaskadowo miasteczko składające się z białych domków. Zaledwie siedmiuset stałych mieszkańców zamieszkuje tę osadę. Utrzymują się z turystyki. Na szczycie wzgórza dumny Akropol, z dorycką świątynią Ateny. Lindia przyciąga turystów, którzy mimo upałów popychani ciekawością wchodzą lub wjeżdżają na osiołku na szczyt.

Kapitan też postanowił zabrać Jurka na wycieczkę do Akropolu. Nawet kawałeczek przeszli, ale tylko do pierwszego postoju osiołków. Tu Ron wpadł w panikę. Te osły to tak przerażające są stworzenia, że nie pójdzie dalej i koniec! Jednak jakoś na rączkach z zasłoniętymi oczami udało się przejść. Niezbyt jednak daleko, gdyż w wąziutkich uliczkach miasteczka gdzie trzeba się niemal otrzeć o osiołka żeby się minąć, nic już pomóc nie mogło i chłopcy wrócili do domku. Dzisiaj postanowili ponowić próbę, ale od strony zachodniej, gdzie nie ma osiołków. Zobaczymy.

Stoi się tu wybornie. Kotwica trzyma świetnie, a rufa przywiązana jest liną do skały. Woda przezroczysta, plaża dostępna wcześnie rano i o zachodzie słońca. Za dnia jest tu tak tłoczno jak w Cannes w sierpniu, gdyż statki zwożą turystów setkami. My kotwiczymy trochę na uboczu, nie dociera więc do nas nawet zgiełk plażowy. Na plaży taverny, free wi-fi, dwa sklepiki, śmietniki, no czegoż jeszcze trzeba?
Spokoju.

Spokój i cisza mijają, kiedy zakotwiczy obok was wynajęty motorowy jacht z żądnymi atrakcji wszelakich turystami. Po wysłuchaniu całej dyskografii Aznavoura, przeszliśmy do hitów libańskich, bowiem taką właśnie miał banderę ów jacht. Nie wiedzieć czemu, te libańskie hiciory dawali dużo głośniej. Następnie załoga rozpoczęła zrzucanie na wodę zabaweczek. I tak: ryczące skutery wodne, narty oraz obowiązkowo banan. To wszystko ujeżdża oczywiście w pobliżu naszych jachtów, bo w morze wyjść to niebezpiecznie jest bardzo. Każdy po kolei musi wszystkiego spróbować. Patrzymy na to ze zdziwieniem, ale i z nadzieją, że jutro odjadą zakłócać spokój innym żeglarzom w innej zatoce, bo przecież taki czarter to tydzień, trzeba maksymalnie wiele punktów na mapie zaliczyć. Mieliśmy farta: wypłynęli na noc. Znowu jest cicho i spokojnie. Do następnego czarteru, rzecz jasna.