Wyspa Kos powitała nas dużym
wiatrem i trudnym wejściem do wyznaczonego miejsca przy pontonie "B".
Z góry zapowiedziano nam, że możemy być w Marinie maksymalnie dwie noce,
ponieważ rozpoczynają się doroczne regaty, w związku z czym wszystkie miejsca
mają zajęte. Dobre i to.
Przypłynęliśmy tu odebrać
nasze nowe bimini i zrobić odprawę do Turcji. Bimini zamówiliśmy w serwisie
posprzedażowym firmy Jeanneau, w ubiegłym roku, zaraz po sztormie na wyspie
Zakintos. Sztorm zabrał nam wtedy jeszcze kilka innych rzeczy, dobrze że nas
oszczędził. Serwis jak widać działa błyskawicznie, bo nie minął jeszcze rok, a
oni już wysłali paczkę na Kos, zapewniając że powinna już tam być. No cóż, nie
ma.
Tuż po zacumowaniu, jako następny
wszedł do Mariny regatowy jachcik z polską banderą. Dostali miejsce naprzeciw
nas. I tak poznaliśmy kolejnych wspaniałych ludzi na naszym żeglugowym szlaku:
Hanię i Anrzeja. Nie wiemy jak ich głowy dzisiaj, ale nasze po tym poznawaniu są
w stanie "kompletnej korozji" jak by powiedział Nikoś Dyzma.
A tymczasem wieje i wieje i
wiać nie przestaje. Autochtoni są zupełnie zaskoczeni i mówią, że to takie
zimowe jeszcze wiaterki, bo na Kos Meltemi rozpoczyna swoje tango dziesiątego
sierpnia. Nie wcześniej i nie później. Żal im turystów, którzy przez ten wiatr
często nie mogą korzystać z przepięknych plaż. Wiemy to z przekazu, bo machina
biurokratyczna powoduje, że na kilka ładnych godzin zajęci jesteśmy załatwianiem
formalności przy wyjeździe do innego kraju, poza Unię w końcu. Szczęśliwie wypożyczyliśmy
samochód, bo urzędy rozsiane są po całym mieście. Jeździmy więc od jednego do
drugiego urzędu, przy okazji podziwiając miasto. Natychmiast porównujemy z wyspą
Rodos. Nasze wrażenia są podobne. Kos jest zdecydowanie przyjemniejsza. Więcej
powietrza, mniej ludzi, dużo czyściej i bardziej elegancko.
Wkurzające jest jedynie to, że
każdy z kim rozmawiamy wysyła nas do tej samej włosko-polskiej knajpy, tak o
niej mówią. Jak by mało tu knajp było!
"Jeśli lubicie włoską
kuchnię, taką prawdziwą włoską, nie dla greków włoską, koniecznie tam idźcie.
Pogadacie sobie w waszym języku, będziecie zadowoleni."
Przecież my cały czas mówimy w
naszym języku.
Przejeżdżając główną ulicą, bo
za dużo ulic tu nie ma, na wszelki wypadek rzucamy okiem. Wokół piękne,
ukwiecone, udekorowane restauracje, jedna od drugiej ładniejsza, a ta
........taka zwykła, skromna, jakby wcale tu niepasująca. W dodatku zupełnie
pusta. Po prawdzie było jeszcze za wcześnie na obiad, ale jak chcesz do czegoś
się przyczepić, to zawsze coś znajdziesz.
Wreszcie wieczorem, już po
wybieganiu psa, zakupach i prysznicu, oddajemy samochód, a facet z rent a car
co mówi? "Idźcie do tej włoskiej knajpy, tu, zaraz obok!"
No tego już było za wiele,
postanowiliśmy sprawdzić co się za tym kryje.
Poszliśmy nieufni.
Od progu mówimy po polsku:
"Nasłali nas tu na was".
Wszyscy tam mówią po polsku.
Aneta, oczywiście, świetna menadżerka, żona Antonia. Antonio, vel Adonis, jak
sama nazwa wskazuje.....Grek z włoskimi korzeniami, też zasuwa w naszej
rodzimej mowie, jakby się urodził w Zawierciu. No nic, gadać każdy może,
zobaczymy czy z gotowaniem też tak dobrze im idzie! Zamawiamy dania podstawowe: bruschetta - trzy
rodzaje. To niby prosta sprawa; taka grzaneczka z czymś tam na wierzchu, ale
spróbujcie to zamówić w dziesięciu różnych restauracjach nazywającymi się włoskimi,
a zobaczycie, że niełatwa to sprawa. Zaczęło się wyśmienicie. Wykwintnie, ale
bez zadęcia. Do tego mieli najprawdziwsze włoskie wino w cenach bardzo
umiarkowanych. Czerwone Montepullciano, lekko schłodzone, tak jak lubimy. Już
było dobrze. Restauracja zaczęła się zapełniać. Aneta z wieloma klientami wita
się wylewnie - widać stali bywalcy. Towarzystwo bardzo międzynarodowe. Do wielu
stolików podchodzi Adonis, pogada chwilę, coś tam poustalają, potem wjeżdżają
na stoliki najróżniejsze dania. Podejrzewam, że prezentację, Gordon Ramsay
oceniłby wysoko. My dostaliśmy vongole z linguini i pizzę. Z programów Magdy
Gessler wiem jak sprawdza się pizzę. Ciasto cieniutkie, chrupiące wręcz, i Pani
Magdo, "stało". Linguini al dente, pyszny sosik, a muszelki akurat;
nie za miękkie, nie za twarde. Pychotka!
Siedzimy, gadamy, popijamy.
Druga tura konsumentów już zbiera się do domu, a tu, nagle wpadają nasi nowi
znajomi z Mariny. Grappa, wiadomo jest najlepsza na taką okoliczność. Ale
czujny kucharz zauważył, że nasz pies taki chudy jest okropnie, proponuje więc
jagnięcinę, którą gotował na obiad dzieciom, troszkę zostało. Nie wypada odmówić,
ale pies wybredny jest jak rzadko, wątpimy czy zechce choć powąchać. A tu
niespodzianka: Ron rzucił się na jedzonko jak wygłodzony wilk. Czy potrzebna
jest lepsza rekomendacja?
Pamiętajcie! Kapitan Ron
poleca: gdy losy rzucą was na wyspę Kos, natychmiast odwiedzajcie "La
Trattoria Degli Amici". Ugoszczą was domową atmosferą, świetnym jedzeniem,
wybornym winem i bardzo umiarkowanymi cenami.
No i będziecie mogli pogadać w
waszym ojczystym języku, rzecz jasna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz