piątek, 26 lipca 2013

22. M.J.Scott - Kos. Kapitan Ron poleca

Wyspa Kos powitała nas dużym wiatrem i trudnym wejściem do wyznaczonego miejsca przy pontonie "B". Z góry zapowiedziano nam, że możemy być w Marinie maksymalnie dwie noce, ponieważ rozpoczynają się doroczne regaty, w związku z czym wszystkie miejsca mają zajęte. Dobre i to.
Przypłynęliśmy tu odebrać nasze nowe bimini i zrobić odprawę do Turcji. Bimini zamówiliśmy w serwisie posprzedażowym firmy Jeanneau, w ubiegłym roku, zaraz po sztormie na wyspie Zakintos. Sztorm zabrał nam wtedy jeszcze kilka innych rzeczy, dobrze że nas oszczędził. Serwis jak widać działa błyskawicznie, bo nie minął jeszcze rok, a oni już wysłali paczkę na Kos, zapewniając że powinna już tam być. No cóż, nie ma.

Tuż po zacumowaniu, jako następny wszedł do Mariny regatowy jachcik z polską banderą. Dostali miejsce naprzeciw nas. I tak poznaliśmy kolejnych wspaniałych ludzi na naszym żeglugowym szlaku: Hanię i Anrzeja. Nie wiemy jak ich głowy dzisiaj, ale nasze po tym poznawaniu są w stanie "kompletnej korozji" jak by powiedział Nikoś Dyzma.

A tymczasem wieje i wieje i wiać nie przestaje. Autochtoni są zupełnie zaskoczeni i mówią, że to takie zimowe jeszcze wiaterki, bo na Kos Meltemi rozpoczyna swoje tango dziesiątego sierpnia. Nie wcześniej i nie później. Żal im turystów, którzy przez ten wiatr często nie mogą korzystać z przepięknych plaż. Wiemy to z przekazu, bo machina biurokratyczna powoduje, że na kilka ładnych godzin zajęci jesteśmy załatwianiem formalności przy wyjeździe do innego kraju, poza Unię w końcu. Szczęśliwie wypożyczyliśmy samochód, bo urzędy rozsiane są po całym mieście. Jeździmy więc od jednego do drugiego urzędu, przy okazji podziwiając miasto. Natychmiast porównujemy z wyspą Rodos. Nasze wrażenia są podobne. Kos jest zdecydowanie przyjemniejsza. Więcej powietrza, mniej ludzi, dużo czyściej i bardziej elegancko.
Wkurzające jest jedynie to, że każdy z kim rozmawiamy wysyła nas do tej samej włosko-polskiej knajpy, tak o niej mówią. Jak by mało tu knajp było!
"Jeśli lubicie włoską kuchnię, taką prawdziwą włoską, nie dla greków włoską, koniecznie tam idźcie. Pogadacie sobie w waszym języku, będziecie zadowoleni."
Przecież my cały czas mówimy w naszym języku.
Przejeżdżając główną ulicą, bo za dużo ulic tu nie ma, na wszelki wypadek rzucamy okiem. Wokół piękne, ukwiecone, udekorowane restauracje, jedna od drugiej ładniejsza, a ta ........taka zwykła, skromna, jakby wcale tu niepasująca. W dodatku zupełnie pusta. Po prawdzie było jeszcze za wcześnie na obiad, ale jak chcesz do czegoś się przyczepić, to zawsze coś znajdziesz.
Wreszcie wieczorem, już po wybieganiu psa, zakupach i prysznicu, oddajemy samochód, a facet z rent a car co mówi? "Idźcie do tej włoskiej knajpy, tu, zaraz obok!"
No tego już było za wiele, postanowiliśmy sprawdzić co się za tym kryje.
Poszliśmy nieufni.
Od progu mówimy po polsku: "Nasłali nas tu na was".
Wszyscy tam mówią po polsku. Aneta, oczywiście, świetna menadżerka, żona Antonia. Antonio, vel Adonis, jak sama nazwa wskazuje.....Grek z włoskimi korzeniami, też zasuwa w naszej rodzimej mowie, jakby się urodził w Zawierciu. No nic, gadać każdy może, zobaczymy czy z gotowaniem też tak dobrze im idzie!  Zamawiamy dania podstawowe: bruschetta - trzy rodzaje. To niby prosta sprawa; taka grzaneczka z czymś tam na wierzchu, ale spróbujcie to zamówić w dziesięciu różnych restauracjach nazywającymi się włoskimi, a zobaczycie, że niełatwa to sprawa. Zaczęło się wyśmienicie. Wykwintnie, ale bez zadęcia. Do tego mieli najprawdziwsze włoskie wino w cenach bardzo umiarkowanych. Czerwone Montepullciano, lekko schłodzone, tak jak lubimy. Już było dobrze. Restauracja zaczęła się zapełniać. Aneta z wieloma klientami wita się wylewnie - widać stali bywalcy. Towarzystwo bardzo międzynarodowe. Do wielu stolików podchodzi Adonis, pogada chwilę, coś tam poustalają, potem wjeżdżają na stoliki najróżniejsze dania. Podejrzewam, że prezentację, Gordon Ramsay oceniłby wysoko. My dostaliśmy vongole z linguini i pizzę. Z programów Magdy Gessler wiem jak sprawdza się pizzę. Ciasto cieniutkie, chrupiące wręcz, i Pani Magdo, "stało". Linguini al dente, pyszny sosik, a muszelki akurat; nie za miękkie, nie za twarde. Pychotka!
Siedzimy, gadamy, popijamy. Druga tura konsumentów już zbiera się do domu, a tu, nagle wpadają nasi nowi znajomi z Mariny. Grappa, wiadomo jest najlepsza na taką okoliczność. Ale czujny kucharz zauważył, że nasz pies taki chudy jest okropnie, proponuje więc jagnięcinę, którą gotował na obiad dzieciom, troszkę zostało. Nie wypada odmówić, ale pies wybredny jest jak rzadko, wątpimy czy zechce choć powąchać. A tu niespodzianka: Ron rzucił się na jedzonko jak wygłodzony wilk. Czy potrzebna jest lepsza rekomendacja?
Pamiętajcie! Kapitan Ron poleca: gdy losy rzucą was na wyspę Kos, natychmiast odwiedzajcie "La Trattoria Degli Amici". Ugoszczą was domową atmosferą, świetnym jedzeniem, wybornym winem i bardzo umiarkowanymi cenami.

No i będziecie mogli pogadać w waszym ojczystym języku, rzecz jasna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz