sobota, 18 maja 2013

15 M.J.Scott - Urok i inne kataklizmy


Znacie takie powiedzenie, niezbyt może eleganckie, ale potoczne: "Jak nie urok, to sraczka"?
Opowiemy Wam, jak można mieć i jedno i drugie. Dosłownie i w przenośni.

Kilka dni temu zachorował Kapitan. Zatrucie pokarmowe. Trudno mieć pewność co do powodu tegoż, w każdym razie towarzyszyły mu wszystkie zwyczajowe objawy. Oczywiście nasz kochany doktor ustawił leczenie i wspiera nas w dzień i w nocy. Przychodzi jednak taki moment, że trzeba psa zbadać, co przez telefon jest trudne, żeby nie powiedzieć niemożliwe.
Wiecie zapewne, że z dziećmi i pieskami takie trudne momenty występują w nocy, późnym wieczorem, wczesnym rankiem, lub późnym wieczorem podczas sztormu. Tak jak u nas wczoraj.  

Wiatr szalał, fala się zrobiła duża i ciemności już zapadały, kiedy podjęliśmy decyzję, że trzeba Rona zawieźć do kliniki. Nie jest łatwo wsiąść do pontonu w takich warunkach, a jeszcze trudniej z chorym na rękach. Fala zalewała dinghy, ale to już było bez znaczenia, bo w tym momencie spadł deszcz. Kapitan miał odpowiednie zabezpieczenie oczywiście, my nie. Ale czego się nie zrobi dla chorego pupila. Inna rzecz, że nie wolno zostawiać statku na kotwicy w takich warunkach bez obecności licencjonowanego sternika na pokładzie, po prawdzie w Grecji w żadnych warunkach nie wolno.
O wizycie w klinice powiem, że gdy nasz doktor robi zastrzyk, pies nawet się nie zorientuje, że trzeba się bać. Wczoraj do jednego zastrzyku potrzebne były cztery dorosłe osoby plus kaftan bezpieczeństwa i pięć prób. Jestem podrapana i posiniaczona jak po bójce, ale spostrzegłam, że piesek raczej na łożu śmierci jeszcze nie leży, bo energii ma tyle, że mógłby rozwalić tę całą klinikę.
W drodze powrotnej do domku jeszcze tylko poszukiwanie otwartej apteki i już do pontonu. Akurat szczęśliwie trafiliśmy na trochę mniejszy wiatr, udało się więc bezpiecznie dotrzeć na statek. Byliśmy przewidujący, zostawiliśmy oświetlony deck, widać więc było z daleka, a noc ciemna. Piesek dostał leki, a my zasłużone drinki.
 Powiedziałabym, że dość atrakcji jak na jeden wieczór, zwłaszcza po dwóch nieprzespanych nocach. Wyszłam na zewnątrz, sprawdzić czy wszystko w porządku, bo zdawało mi się że znowu bardzo wieje. I miałam rację - wiatr natychmiast wydmuchał mi zapalonego papierosa z ręki. I gdzie ten pet wpadł? Oczywiście do pontonu, na zbiornik pełen benzyny. Czy to już starczy? Ale skąd!
Po opanowaniu potencjalnie wybuchowej sytuacji, tak jakoś zapytałam Jurka czy nie urwie nam się ponton w tym wietrze. Nie, dlaczego miałby się urwać. Lina mocna, węzeł prawidłowy.
Trzeba wam wiedzieć, że na każdym statku jest jakieś miejsce dla pontonu, żeby go nie ciągnąć podczas rejsu. Na naszej łódce umieszczenie tegoż na specjalnej platformie, która jest opuszczana i podnoszona hydraulicznie jest banalnie proste i nie wymaga specjalnego wysiłku. Trzeba tylko to zrobić. Kilka minut i po sprawie. A na statku każde zaniedbanie zemści się natychmiast.
Nam się wczoraj nie chciało. Poszliśmy więc spać, nic tu po nas. Tak za długo nie pospaliśmy, bo pieskowi znowu było niedobrze. Trzeba było Ronowi pomóc, potem posprzątać, a przy okazji zrobić obchód. Wiatr się bardzo nasilił.
W momencie kiedy sprawdzałam czy lina od dinghy nie puściła, to wiecie co? Nie puściła! Wiatr przewrócił ponton do góry dnem. Zbiornik z paliwem pływa po powierzchni wody szarpany falami, Yamaha, ten znienawidzony przeze mnie od trzech lat silnik, któremu wielokrotnie życzyłam żeby się utopił, pod wodą. Teraz musiało się spełnić! Właśnie teraz! Co za niefart! Następnego dnia mamy dokonać wymiany: nasza Yamaha za nowiutki Mercury plus dopłata. Cholera, nie będzie się na co wymieniać. 
Są wszakże gorsze straty. Na wodzie unoszą się wiosła od pontonu i, co najgorsze - zabaweczki Rona; piłeczka z wyrzutnią i kółeczko z wyrzutnią. Wszystko to bardzo szybko oddala się od łódki by po chwili utonąć w czerni nocy.
Buciki nowiutkie, takie do chodzenia po jeżowcach i kamyczkach w wodzie, zakupione trzy dni temu, zatonęły natychmiast. Dwie pary.
No cóż, trzeba było walczyć ze sztormem o odzyskanie tego, co jeszcze można uratować. To nigdy nie jest proste. W takich warunkach zawsze się coś zaplącze, zaklinuje albo urwie. Najważniejsze jest jednak żeby nie było strat w ludziach i zwierzętach. Albo jak wolicie w Kapitanach.
Lekko mi się pisze, bo wszystko skończyło się dobrze, jak na te warunki, rzecz jasna. Odzyskaliśmy Yamahę, którą dzisiaj wymieniliśmy na cudownego "łatwiutkouruchamialnego" Mercurego. Nasz piesek zaczął troszeczkę jeść, wiatr ustał i przyroda udaje, jakby nic się nie stało. Tylko po grubej warstwie piachu na statku widać co się w nocy działo. Zaraz więc po porannej kawce przystąpiliśmy do mycia jachtu, zresztą jest sobota, to i tak się należało. Po południu zabraliśmy Kapitana na pierwszy po chorobie spacerek, najpierw do baru, rzecz jasna, żeby mógł sobie świat pooglądać, potem na plażę, ale nie na publiczną, tylko na Havania Beach, bo stamtąd nikt nas nie przegania. W sumie, pomijając problem z pompą zęzową, ale o tym może innym razem, uważamy dzień za udany.
Liczymy na to, że pożyjemy teraz bez uroku i bez tego drugiego jakiś czas.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz