sobota, 11 maja 2013

13 M.J.Scott - Wycieczka


 Lądowe wycieczki męczące są bardzo. A bo to daleko, sjesty nie ma gdzie odbyć, bo najlepiej w domku, i jak już się wzięło to auto z rent a car, to trzeba pozałatwiać maksymalnie dużo. Nie mówimy więc o zwiedzaniu, bo na to czasu nie ma, a sił to już na pewno.
Kto czytał poprzednie nasze zwierzenia, ten wie, że posiadamy na naszym pontonie zaburtowy silnik marki Yamaha, którego od trzech lat nie uruchomiłam ani razu. Mężczyźni nie mają z tym najmniejszego kłopotu. Szarpie taki i brrum! Znam tylko jedną kobietę, malutką Małgosię, która też robiła brrum. Żadnej innej to się nie udało. W związku z tym, kiedy zostawałam na statku sama, to musiałam zawierać znajomości z innymi żeglarzami, prosząc o pomoc przy uruchomieniu silnika, coby na ląd się dostać. Nie powiem, miało to również swój urok, więc na wymianę silnika przesadnie nie naciskałam. Wszystko jednak uległo zmianie odkąd mamy pieska. Ja wybiegu nie potrzebowałam, wręcz przeciwnie, a Kapitan Ron z kolei, lubi sobie pobiegać po plaży. Skoro lubi, dlaczego miałby tego nie dostać? No i właśnie dlatego teraz należy bezzwłocznie silnik wymienić na taki, który mogłabym uruchomić bez pomocy sąsiada. Przecież czasem mogę nie mieć sąsiada, albo nie lubić sąsiada, albo on mnie lub Kapitana. Nie, to ostatnie, to chyba niemożliwe!? 
W tym właśnie celu wybraliśmy się na wycieczkę do odległego o 68 kilometrów miasta Heraklion. Żeby sprawdzić czy potrafię odpalić silnik Mercury. Po co wymieniać Yamahę na inny, gdyby miało się okazać, że ten drugi też do bani? Kiedyś mieliśmy Mercurego - okropnie na niego narzekałam, ale gdy był wyregulowany, odpalałam zawsze. Dzisiaj przeprosiłam się z tym wspaniałym silniczkiem, bowiem pociągnęłam za sznureczek i.......brrum! A to oznacza wolność i niezależność. W końcu w przypadku fajnego sąsiada, zawsze można udawać że nie ma brrum.Chyba nie przypuszczacie, że coś tak skomplikowanego jak namówienie właściciela sklepu do próby silnika mogło trwać krótko? Pewnie, że nie. Już byliśmy poważnie zmęczeni, a to dopiero początek. Kapitan już bardzo się nudził, bo to żadna dla niego atrakcja, więc mimo głodu postanowiliśmy najpierw wybiegać psa. Dzika plaża pod Heraklionem jest bardzo szeroka, bardzo piaszczysta i świetnie się tam kopie dołki. Piach jest potem w oczach, w nosku, w pysku, między zębami i we włosach mamci.
Od sprzedawcy silników mamy adres do świetnej rybnej knajpy, staramy się dojechać, a wiecie, jak człowiek głodny, to nerwowy. Nie wiem czy to sezon, czy piątek, ale korek jest taki, że postanawiamy wracać do naszej małej, zacisznej, swojskiej wsi, Agios Nicolaos, do naszej knajpki, gdzie jemy pyszne, gorące, niewyszukane, niedrogie dania wśród przyjaciół, bo wszyscy się tam znają.  


Tam celebrowaliśmy moje urodziny, aby później udać się na plażę znowu z Ronem. A tu niespodzianka! Dwa pieski; jeden dostojny czarny i drugi łaciaty szczeniak. Piłeczka zbędna zupełnie. Psy tak ganiały, że tchu brak. W pewnym momencie Ron salwował się ucieczką do wody,co skutecznie powstrzymało towarzystwo. Ha! Bo trzeba być psem wodnym! Game over kiedy Ron powalił na matę tego łaciatego. Żadna to dla nas nowość.
Teraz jeszcze zakupy brrr! I do domku. Tyle wam powiem, że nigdy, przenigdy w życiu nie dostałam bardziej oryginalnego prezentu urodzinowego! Rzeźnik obdarował mnie całą stertą kości dla Kapitana, ale przecież nie dał ich Ronowi tylko mi! Dzięki rzeźniku.

Po dziesięciu godzinach tej tułaczki, kiedy Ron wreszcie dostrzegł i wywęszył domek, był tak szczęśliwy, że wykonywał każde polecenie za pierwszym razem. Hop! Siad! Czekaj. Mycie łapek na platformie. Czekaj. Wycieranie łapek. Siad. Nagroda. Do domku.
W domku jest najlepiej.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz