wtorek, 30 kwietnia 2013

05 M.J.Scott - Choroba morska


Zostaliśmy sami. Ja i Ron. Ron i ja. Pogoda znowu się skiepściła, wieje, trochę pada, dużo buja. Nam też się pogorszyło. Mój kaszel zrobił się tak obrzydliwy i bolesny, że już trzeba antybiotyk, nie ma na co czekać. Katarek jest ropny, to ma się ku końcowi, ale słabość i senność przy tym ciśnieniu nie pozwalają na normalną aktywność.
Ronnie z kolei od wczoraj "przykleja" się do mnie. Już nie wystarczy leżeć obok mamci z mordką na kolanach, trzeba leżeć na mamci. We dnie i w nocy. Początkowo sądziłam, że tęskni za Jurkiem i martwi się, że jak nie wróci, to zostaję tylko ja, trzeba więc pilnować. Dziś od rana zauważyłam jednak, że pies źle się czuje. Płacze z bólu, tak jakby miał jakiś nagły skurcz. Obserwuję, macam. Jedno udo na dotyk wrażliwe, ale gdy zaczynamy się bawić, biega i skacze zupełnie normalnie. "Czy psy mają bóle wzrostowe jak dzieci?" - zastanawiam się, bo nie wiem. Wstaję z łóżka, Ron podnosi przednie łapki, stawia je na mnie, patrzy prosto w oczy, wiadomo, że chce na rączki. Trzęsie się okropnie. Coś go niepokoi, ma jakiś dyskomfort. Otwieram drzwi, piesek wychodzi metr i szybciutko wraca. Na rączki. Normalnie tak nie robi, bo już się tu zaaklimatyzował. Statek jest jego i tylko trap wzbudza strach. Po całej nocy spędzonej "pysk w pysk" należałoby się trochę rozerwać, a tu nic, tylko do mamci, mordka pod pachę, pyszczek pod bluzę i spanko. Jeszcze jedna rzecz mnie zastanowiła: pies jest najszczęśliwszy gdy idziemy do sypialni. Jest to miejsce położone najniżej na statku, tam najmniej buja, poza tym rolety są zaciągnięte żeby było lepiej widać TV, więc nie ma punktów odniesienia za oknami.
W Marinie życie zamarło. Nie ma spacerowiczów, żadne pieski też nie łażą, statki "chodzą" lewo - prawo, góra-dół. Zasada jest prosta: wieje=buja. Żeby zejść na keję, trzeba Chucka Norrisa, no, Hudini też byłby dobry. My siedzimy w domku.

Gdybym była z tysiąc mil od lądu, poza zasięgiem sieci GSM, powiedziałabym, że pies ma problemy z błędnikiem. Bo o ile dla mnie jest to wspaniała kołysanka do snu, to dla bardziej wrażliwych organizmów jest już problem. Ba! znam takich, co tylko patrzą z lądu jak buja statkiem i już im robi się niedobrze.
Ale jestem w zasięgu, tutaj doktorem być nie muszę, zaufanie do swojego doświadczenia i wiedzy jak widać mam kiepskie, poza tym przewrażliwioną psią mamuśką jestem, a jak, więc co robię? Dzwonię do naszego zaprzyjaźnionego weta, dr Roberta Żurawskiego. Trochę mi głupio, bo przecież gołym okiem widać, że żaden nagły przypadek to nie jest. No, ale też nie jest to piąta rano, tylko południe, a nóż człowiek się nudzi i chętnie takie tam pitu-pitu pogada?
Nie macie pojęcia jaka to ulga, kiedy autorytet wam powie, że się nie mylicie! I że pewnie nie są to symptomy cholernie poważnej choroby, tylko zwykła, normalna, znana wielu ludziom, zwyczajna choroba morska!  Uff!
Mówię zatem psu, żeby nie przesadzał, bo to już tak będzie, trzeba się przyzwyczaić, po czterech dniach mija i basta! Tymczasem obejrzymy sobie jakiś fajny film!
Znam kilka sposobów na chorobę morską, ale nie wszystkie można zastosować akurat u Rona.
Dobrze jest na przykład poleżeć kilka godzin pod palmą. To dałoby się zrobić, gdyby można zejść na keję za pomocą Chucka.
Na Szkota odpada. Bo to idzie tak: delikwenta, któremu jest niedobrze (żeby nie zabrudził pokładu) przewiesza się przez burtę, wyjmuje się z jego kieszeni banknot o najwyższym nominale jaki posiada, wkłada między zęby i zachęca żeby rzygał. Z relacji wielu żeglarzy wiemy, że żaden Szkot w tych okolicznościach nie wymiotował.
Taaak. Ale Ron nie posiada kieszeni. A w nich funtów. Nie jest zresztą Szkotem. Dlatego ta metoda odpada.
Jeszcze mamy tylko jeden problem: nie umiemy zamówić pizzy. Tu, niedaleko, obok Mariny robią świetną, ale gadają tylko "robalami". A my nie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz