Zostaliśmy sami. Ja i Ron. Ron
i ja. Pogoda znowu się skiepściła, wieje, trochę pada, dużo buja. Nam też się
pogorszyło. Mój kaszel zrobił się tak obrzydliwy i bolesny, że już trzeba
antybiotyk, nie ma na co czekać. Katarek jest ropny, to ma się ku końcowi, ale
słabość i senność przy tym ciśnieniu nie pozwalają na normalną aktywność.
Ronnie z kolei od wczoraj
"przykleja" się do mnie. Już nie wystarczy leżeć obok mamci z mordką
na kolanach, trzeba leżeć na mamci. We dnie i w nocy. Początkowo sądziłam, że tęskni
za Jurkiem i martwi się, że jak nie wróci, to zostaję tylko ja, trzeba więc
pilnować. Dziś od rana zauważyłam jednak, że pies źle się czuje. Płacze z bólu,
tak jakby miał jakiś nagły skurcz. Obserwuję, macam. Jedno udo na dotyk wrażliwe,
ale gdy zaczynamy się bawić, biega i skacze zupełnie normalnie. "Czy psy
mają bóle wzrostowe jak dzieci?" - zastanawiam się, bo nie wiem. Wstaję z łóżka,
Ron podnosi przednie łapki, stawia je na mnie, patrzy prosto w oczy, wiadomo, że
chce na rączki. Trzęsie się okropnie. Coś go niepokoi, ma jakiś dyskomfort.
Otwieram drzwi, piesek wychodzi metr i szybciutko wraca. Na rączki. Normalnie tak
nie robi, bo już się tu zaaklimatyzował. Statek jest jego i tylko trap wzbudza
strach. Po całej nocy spędzonej "pysk w pysk" należałoby się trochę
rozerwać, a tu nic, tylko do mamci, mordka pod pachę, pyszczek pod bluzę i
spanko. Jeszcze jedna rzecz mnie zastanowiła: pies jest najszczęśliwszy gdy
idziemy do sypialni. Jest to miejsce położone najniżej na statku, tam najmniej
buja, poza tym rolety są zaciągnięte żeby było lepiej widać TV, więc nie ma
punktów odniesienia za oknami.
W Marinie życie zamarło. Nie
ma spacerowiczów, żadne pieski też nie łażą, statki "chodzą" lewo -
prawo, góra-dół. Zasada jest prosta: wieje=buja. Żeby zejść na keję, trzeba
Chucka Norrisa, no, Hudini też byłby dobry. My siedzimy w domku.
Gdybym była z tysiąc mil od lądu,
poza zasięgiem sieci GSM, powiedziałabym, że pies ma problemy z błędnikiem. Bo
o ile dla mnie jest to wspaniała kołysanka do snu, to dla bardziej wrażliwych
organizmów jest już problem. Ba! znam takich, co tylko patrzą z lądu jak buja
statkiem i już im robi się niedobrze.
Ale jestem w zasięgu, tutaj
doktorem być nie muszę, zaufanie do swojego doświadczenia i wiedzy jak widać
mam kiepskie, poza tym przewrażliwioną psią mamuśką jestem, a jak, więc co robię?
Dzwonię do naszego zaprzyjaźnionego weta, dr Roberta Żurawskiego. Trochę mi głupio,
bo przecież gołym okiem widać, że żaden nagły przypadek to nie jest. No, ale też
nie jest to piąta rano, tylko południe, a nóż człowiek się nudzi i chętnie
takie tam pitu-pitu pogada?
Nie macie pojęcia jaka to
ulga, kiedy autorytet wam powie, że się nie mylicie! I że pewnie nie są to
symptomy cholernie poważnej choroby, tylko zwykła, normalna, znana wielu
ludziom, zwyczajna choroba morska! Uff!
Mówię zatem psu, żeby nie
przesadzał, bo to już tak będzie, trzeba się przyzwyczaić, po czterech dniach
mija i basta! Tymczasem obejrzymy sobie jakiś fajny film!
Znam kilka sposobów na chorobę
morską, ale nie wszystkie można zastosować akurat u Rona.
Dobrze jest na przykład poleżeć
kilka godzin pod palmą. To dałoby się zrobić, gdyby można zejść na keję za
pomocą Chucka.
Na Szkota odpada. Bo to idzie
tak: delikwenta, któremu jest niedobrze (żeby nie zabrudził pokładu) przewiesza
się przez burtę, wyjmuje się z jego kieszeni banknot o najwyższym nominale jaki
posiada, wkłada między zęby i zachęca żeby rzygał. Z relacji wielu żeglarzy
wiemy, że żaden Szkot w tych okolicznościach nie wymiotował.
Taaak. Ale Ron nie posiada
kieszeni. A w nich funtów. Nie jest zresztą Szkotem. Dlatego ta metoda odpada.
Jeszcze mamy tylko jeden
problem: nie umiemy zamówić pizzy. Tu, niedaleko, obok Mariny robią świetną,
ale gadają tylko "robalami". A my nie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz